niedziela, 27 kwietnia 2014

Dwóch królów mniej

Ostatnie dwa czwartki kwietnia tego roku, to dwie duże czarne plamy na mapie światowej literatury i poezji.

Najpierw, 17 kwietnia br., opuścił nas Gabriel Garcia Marquez – kolumbijski pisarz, który był jednym z wychowawców, czytającego jeszcze, poprzedniego pokolenia. Za swe dokonania w literaturze został nagrodzony (kwestionowaną już kiedyś przeze mnie
) Nagrodą Nobla. Marquez należał zresztą do całej grupy pisarzy iberoamerykańskich, którzy w czasach PRLu zdobyli w naszym kraju bardzo dużą popularność, a ich książki były sprzedawane w setkach tysięcy egzemplarzy. Pisarz od lat zmagał się z nowotworem.

W ubiegły czwartek, tj. 24 kwietnia, odszedł również Tadeusz Różewicz – wybitny polski poeta, prozaik i dramaturg. Muszę przyznać, że bardzo zasmuciłem się tą informacją (nie deprecjonując oczywiście śmierci Marqueza). Albowiem odkąd tylko zetknąłem się z jego twórczością, wyczytałem, iż mieszka we Wrocławiu. A jako, że miałem zamiar wybrać się do stolicy Dolnego Śląska na studia, to też liczyłem, iż kiedyś się z Panem Tadeuszem spotkam. Niestety nasze szlaki nigdy się nie przecięły.

Różewicz był osobą, która zupełnie nie pasowała do dzisiejszych czasów - gardził splendorem, nie miał parcia na szkło ani sławę. Być może dlatego tak liczyłem na nasze spotkanie. W czasie(w latach 70.), kiedy był poważnym kandydatem do Nagrody Nobla, w ogóle się tym nie interesował. W momencie, gdy starano się nadać mu Order Orła Białego, w jakiś sposób się o tym dowiedział i momentalnie zadzwonił do obecnego Ministra Kultury (byłego prezydenta Wrocławia) Bogdana Zdrojewskiego i oznajmił mu, iż jest to dla niego wielki zaszczyt, ale byłby to dla niego kłopot i prosił, aby go tym wyróżnieniem nie niepokoić.


Aby jeszcze Wam przybliżyć tę wyjątkową postać, przytoczę fragment wypowiedzi Ministra Zdrojewskiego: - Różewicz za każdym razem mnie zaskakiwał. Kiedyś dzwoni i pyta, czy wiem, że dziś Międzynarodowy Dzień Poezji. Zakłopotany powiedziałem, że nie wiem. Powiedział, że też nie wiedział, że to dziś i nie wie z czego to wynika. Otworzył więc okno, wyjrzał na zewnątrz, a tam… zwykła proza. 



niedziela, 20 kwietnia 2014

Suchy poniedziałek

Za chuligańskie polewanie wodą przechodniów w lany poniedziałek może grozić nawet 500 złotych mandatu – przypomina policja i jak co roku apeluje by w kultywowaniu tradycji zachować umiar (WP). W tej sprawie akurat policjanci mają rację.

Kolejną pocieszającą informacją na lany poniedziałek jest to, że policja zamierza zadbać, żeby tradycja nie zamieniła się w chuligańskie wybryki. Patroli będzie więcej. I bardzo dobrze! Od lat ludzie ponadprogramowo polewali się wodą, a, jak powszechnie wiadomo, woda może skutkować różnymi przykrościami. Dodatkowo policjanci będą mogli wreszcie ruszyć do pracy – gonić niepoprawnych polewaczy, zamiast bezcelowego patrolowania miasta. No bo z dwojga złego lepiej złapać człowieka z pustym już wiadrem wody. Istnieje przecież przeświadczenie, że nieuczęszczane przez policjantów, biedniejsze dzielnice miast, zamieszkiwane są przez rodziny patologiczne, które mogą posiadać wiadra pełne, i które będą chciały te wiadra opróżnić właśnie na policjantów.

- Pamiętajmy, że oblewanie wodą przypadkowych przechodniów może narazić rodziców sprawców na straty materialne – w przypadku zniszczenia np. odzieży – powiedział Mariusz Góra z wydziału prasowego Komendy Głównej Policji. To również prawda. Przecież, jak powszechnie wiadomo, ubrania w kontakcie z wodą mechacą się, kurczą i zmieniają kolor. Zupełnie jak nasi politycy w trakcie swoich karier.

Ponadto w ferworze zabawy, czy może stosowniej byłoby nazwać tę czynność, walki dzieci mogą wybiegać na  jezdnię – łamiąc tym samym przepisy ruchu drogowego i narażać (sic!) na  p o w a ż n e  niebezpieczeństwo, dodał pan Góra. – Zdarzają się też przypadki polewania z poboczy samochodów. W takiej sytuacji kierowca może stracić panowanie nad samochodem a ponadto mokra nawierzchnia może okazać się przykrą niespodzianką dla nadjeżdżających aut – ostrzegł ww.


No cóż.  W tej sytuacji, skoro policja rozpracowała c a ł e  zagrożenie lanego poniedziałku,  pozostało mi już tylko zwrócić się do ludzi o tym decydujących, o dwie sprawy. Po pierwsze, żeby w ogóle, prewencyjnie, nie pozwolili ludziom – zwanym powszechnie rodzinami – zrzeszać się w dni świąteczne, bo jakiekolwiek spotkania człowieka z człowiekiem mogą prowokować łamanie przepisów (tzw. prewencja wyższego poziomu). Po drugie, żeby postarali się wprowadzić do kodeksu karnego padający z nieba deszcz, bo on również może okazać się przykrą niespodzianką dla jeżdżących po drogach aut. Przecież nie od dziś wiadomo, że deszcz to urwis.


PS Wszystkim czytelnikom życzę wesołych i rodzinnych Świąt!



niedziela, 13 kwietnia 2014

Takie rzeczy

Miałem ostatnio przyjemność w ciągu jednego dnia, oglądać kilka filmów z lat czterdziestych i pięćdziesiątych ubiegłego stulecia. Muszę przyznać, że filmy te, były dla mnie kopalnią wiedzy o niuansach tamtejszych lat.

To niby tylko filmy. Możliwe, że nie jest to zbytnio odkrywcze stwierdzenie. Ale ich poetyckość przyprawiała mnie o rozprysk skojarzeń i interpretacji. Generalnie bardzo lubię się wkręcać w takie klimaciki. Człowiek przy okazji zobaczy jak technologia pędziła do przodu – np. przeskok z filmów niemych do filmów z głosem. Wszak sprawiało to problem dwojaki: starcie się wybitnych reżyserów i ekip kręcących z taką zmianą sprzętu, używanie głosu w grze aktorskiej – w filmach niemych aktorzy mogli tuszować swoje ewentualne defekty wokalu.

Był to, jak możemy sobie wyobrazić, dość duży problem, z tym głosem u aktorów. Nawałnicę nowych klientów, czy może powinienem powiedzieć uczniów, przeżyły szkoły oratorskie. Aktorzy, którzy nie potrafili wyuczyć swojej wymowy – jak Lina Lamont (grana przez Jean Hagen – przyp. JB) w Deszczowej Piosence – byli nieprzychylnie przyjmowani przez widownie, która piała ze śmiechu, po każdej wypowiedzianej kwestii. Oczywiście nie można tego interpretować aż tak dosłownie, ale łatwo to oni nie mieli.

Po skończonym seansie, szczęśliwy z zażytej przed chwilą kultury, otworzyłem sobie jeden z moich ulubionych tygodników, żeby jeszcze się dokulturzyć. Czytam sobie - i sprawia mi to przyjemność – o jakiś tam w miarę aktualnych sprawach (gdyż jak już kiedyś napisałem, gazetki ustawiają mi się w całe stosy) i nagle natrafiam na takiego newsa.

„Pewien chirurg pracujący przeszło 10 lat w jednym ze szpitali brytyjskich wypalił swoje inicjały na wątrobie pacjenta podczas przeszczepu Użył w tym celu narzędzia chirurgicznego do koagulacji plazmą argonową, które zwykle służy do tamowania krwawień. Inicjały chirurga odkrył inny lekarz podczas rutynowego zabiegu.

(…)

Niestety coś takiego nie zdarzyło się po raz pierwszy. Kilka lat temu lekarz przeprowadzający operację usunięcia macicy oznaczył nazwiskiem pacjentki usunięty organ, tłumacząc, że był to „przyjacielski gest”. Inny lekarz wyrył swoje inicjały na brzuchu pac jętki po cesarskim cięciu. (…)”


I tak jak jeszcze chwilę wcześniej zastanawiałem się nad pięknem i przydatnością nowych technologii. Czciłem w głębi duszy człowieka za jego piękny umysł, a później czytam coś takiego. W efekcie czego zacząłem się zastanawiać, co poszło nie tak.

niedziela, 6 kwietnia 2014

Problemy ze wzrokiem

Jako, że dawno nie skupiałem się na aktualnych wiadomościach, w tym tygodniu rzućmy okiem na to, co się ostatnio dzieje.

Pozornie zaparkowanie samochodu, to czynność nie przysparzająca większych trudności. Jeśli nie ma się wprawy, czy też boi się szeroko rozumianego parkowania, robi się to powoli, żeby, nie daj Boże, niczego nie zarysować, nie puknąć, itd. Powagi sytuacji – a może nawet instytucji, kto wie – parkowania nie zachował pewien kierowca w Głogowie. 55-latek wracał w godzinach porannych do domu i musiał być bardzo zmęczony, niewyspany, niedowidzący, ponieważ zaparkował samochód na około półmetrowym głazie. Generalnie samochód zawisł na kamieniu.  Zdenerwowany (pytaniami policjantów) kierowca powiedział, że nie zauważył, mierzącego plus minus 50 centymetrów, kamyczka.

W ogóle zauważyłem, że Polacy mają dość duże problemy ze wzrokiem. Przecież nie trzeba zbyt dużo się przypatrywać, żeby ujrzeć głupotę zaserwowaną nam na talerzu i podaną przez kelnera. Jednakże gros osób ponownie wikła się w gierki, które obnażają długo wypracowywaną, pozorną normalność. Enigmatycznie, wiem, Interpretacja jest wolna.

Co do wzroku, to myślę, że maczali w tym palce nasi politycy. Podobno kolejki miały zostać do kwietnia zniwelowane. Ale opóźnienia – gdyż kolejki dalej są widoczne – to nie wina naszych kochanych nierobów, to wina chorych! Takie wnioski podstawił mi pod nos Sławomir Mizerski w swoim felietonie pt. Nieodpowiedzialni chorzy. Wynika z niego ni mniej, ni więcej, iż całą winę za złe funkcjonowanie naszych instytucji zdrowotnych ponoszą chorzy, gdyż w planach ministerstwa zdrowia nie przewidziano, że do lekarzy będą przychodzić osoby chore. Cały plan służby zdrowia zakładał zdrowe społeczeństwo, które będzie odwiedzać lekarzy incydentalnie. No cóż, wychodzi na to, że coś poszło nie tak. A kto nie zauważył w tym akapicie ani grama ironii, niech czym prędzej uda się na badania (na pohybel służbie zdrowia)!

Jak wiadomo boks to sport, w którym zawodnicy są szczególnie zagrożeni kontuzjami wzroku i głowy. Jako, że bokserów mamy dobrych, to i są oni jeszcze bardziej eksploatowani. Dlatego aż tak mnie nie zdziwiło – no dobra trochę się jednak zdziwiłem, ale załóżmy, że pozostałem niewzruszony – że Tomasz Adamek wystartuje w wyborach do europarlamentu z pierwszego miejsca listy Solidarnej Polski na Śląsku. Czasami tak jest, że bokser dostaje na tyle mocno, iż jest zamroczony. Jego oczom ukazuje się wtedy ciemny tunel z białą bramą na końcu, do której, jak wiadomo, nie wolno zmierzać. Niektórzy jednak, jak widać powyżej, zaryzykowali i tym samym wylądowali tam, gdzie nie potrzeba kolejnych ciosów, żeby być zamroczonym.


Krótkowzrocznością wykazali się ostatnio również nasi dziennikarze. Powód? Wizyta 50 centa w Polsce. Raper przyjechał nad Wisłę, żeby promować swoje nowe słuchawki. A że zdjęcia lubią sobie robić nie tylko skośnoocy, to wszyscy, jak jeden mąż, wskoczyli w cień gwiazdy i starają się w nim pływać. Wychodzi im to nieudolnie (złówik ziomalu, joł joł), ponieważ rap dla opinii publicznej wciąż kojarzy się z tym, uprawianym przez Norbiego czy Meza. Ale na taką wadę wzroku nie pomoże już nawet lekarz.