niedziela, 29 grudnia 2013

Stargetowani

Tango down. Kolejne małe zwycięstwo. Wydaje się jednak, że reklama cały czas utrzymuje wygraną już wojnę. Czy wojnę można dowygrać?

Czuję się ostatnio trochę jak chodzący target. Codziennie prowadzę szeroką, mimowolną korespondencję, lub niemal relację live, ze wszelakimi markami. Raz sobie wyślemy mejla, gdzie indziej będę musiał podać swoje dane, a jeszcze w innej sytuacji, zanim dojdę do celu – dajmy na to zaloguje się na jakimś portalu, na którym obecność daje mi możliwość symulacji meczu piłkarskiego – musze podać swoje preferencje ubraniowe, filmowe, książkowe oraz seksualne (?).

W sumie może to nie jest najgorsze. Niektórzy ludzie boją się kontaktów międzyludzkich w rzeczywistości, dlatego może im schlebiać zainteresowanie szerokorozumianego Internauty, który zadaje mu szereg prostych pytań. Przepraszam, szydzę. Unormujmy pewne sprawy. Nie jestem bez winy, tylko spisuję obserwacje.

Lubimy chodzić w metkach. Metki lubią pozwalać nam pokazywać się w ich towarzystwie. Chciałoby się powiedzieć, że powoli trzy paski i łyżwa odchodzą do lamusa, na rzecz różnych innych logotypów, ale widząc Air maxy na nogach 99% młodzieży nie pozwolę sobie na tak daleko idącą wizję. No cóż.

Zastanawiam się, po cichu, kiedy nadejdzie ten moment, w którym nie będę miał żadnego wpływu na swoje życie. Będę żył mimowolnie. To już chyba tylko kwestia czasu.  Mrugnę oczami i będę tylko patrzył, ale wzrok będzie moim jedynym narzędziem w życiu, bo reszta – np. koordynacja ruchowa, preferencje, stany duchowe – będą się odbywały same, dla siebie? Nie! Dla korporacji! Już dziś ludzie pracują za dużo. Właściwie, to najlepiej jakby pracowali cały czas – z punktu widzenia korpopracodawcy. Ale to przecież już nic innego, jak tylko truizm.


Czy wojnę można dowygrać? Ciężko stwierdzić, o tym przekonamy się może w przyszłym roku, ale to tylko w bardzo optymistycznej wizji. Idę trochę pochodzić – chodnikami; przez jezdnię po pasach, itd. Nie będę przecież ludziom utrudniał pracy – tym, którzy starają się mnie określić i skategoryzować. Wam też raczę chodzić po wyznaczonych ścieżkach; lasy też odeszły do lamusa; życie to tylko Internet – na spacer tylko pod przymusem lub po skonsultowaniu się z lekarzem lub farmaceutą.


PS Życzę Wam - czytelnikom , tak jak i sobie, dużego progresu w przyszłym roku. Dalej uważam, że będzie to warto poczytać.

niedziela, 22 grudnia 2013

Świąteczna żegluga

Muszę się przyznać:  mam fobię. Nie lubię znajdować się nad dużymi zbiornikami wodnymi; perspektywa wpadnięcia do wody w środku miasta, lub w trakcie lotu, jest dla mnie przerażająca.

Zdarzało mi się pływać w rzece czy jeziorze. Morze kosztowałem tylko na jego marginesie – plaży. Natomiast z oceanem jeszcze nie miałem styczności. Wedle maksymy: powinno się być miłym dla ludzi, ale mijając każdego osobnego człowieka trzeba w głowie układać sobie  plan zabójstwa delikwenta; dlatego też przechodząc wrocławskimi mostami nad Odrą zawsze mam w głowie plan „co się stanie jeśli most się zawali”.

Z resztą zawsze jest w życiu jakaś woda, do której wpaść się chce, albo nie chce. Wylać dziecko z kąpielą; urodzić się w gorącej wodzie. Ernest Hemingway, jak się patrzy. Kolumbem nie zostałem, niestety. Za oknem nie wiem, czy to monsun zimowy się uaktywnił, czy orkan dalej szaleje. W każdym razie, 10 w skali Beauforta. Idealny wiatr, żeby rozkładać żagle i płynąć. Ale rozlałem głupot.

Denerwuje mnie, pozostając w tej wodnej nomenklaturze, że ludzie, którzy nie potrafią pływać; którzy defraudują czas, afirmując stabilny rejs w wyznaczonym kierunku, nieprzychylnie zapatrują się na heroiczną, niemal, walkę o naukę pływania i prawią morały, jakby byli najwybitniejszymi kapitanami, przełomowych okrętów. W cholerę z tą wypływającą cyklicznie na brzeg falą. Ale czy to rzeczywiście fala? Fala to forma, w którą wciśnięta jest woda. Owa fala posiada tylko formę, i to nie zawsze. Zadziwiające jak dużo osób rzuca się na tę formę.

Zatem życzę Wam – czytelnikom – żebyście spędzili te Święta jak najdalej od tej fali; żebyście zacieśnili więzy rodzinne; żebyście odnaleźli w tych Świętach: to czego już szukaliście, ale póki co bez skutku, to co znajdujecie w nich co roku, oraz to czego nie spodziewaliście się, że w nich znajdziecie.


PS   Poza tym fury prezentów
       Kuba

niedziela, 15 grudnia 2013

Niecodzienna gehenna

Z okazji coraz to zimniejszej pogody, miałem ostatnio okazję odpocząć od hałasu ulicy, zobowiązań oraz Marzanny, która najwyraźniej chce przywłaszczyć sobie końcówkę listopada, do okresu swojego panowania. Byłem chory. O tym jak niesamowicie ciężką sprawą jest odpoczynek prawdopodobnie wiecie sami, ale pozwolę sobie zagłębić się w ten temat.

Otóż sprawa pozornie wydaje się prosta. Człowiek chory – ma wolne, leży w łóżku, oddaje się przyjemnościom i pasjom, na które normalnie nie ma zupełnie czasu; czyta książki, ogląda filmy, gra w gry, etc., etc. Nie prawda! Po empirycznym doświadczeniu choroby mogę, z pełną odpowiedzialnością za te słowa, powiedzieć, że nie dziwię się pracodawcom, iż tak bardzo martwią się o swoich pracowników i nieprzychylnie spoglądają na L4. Człowiek już od samego obcowania ze zwolnieniem chorobowym może się przecież rozchorować.

Wracając jednak do samej choroby. Pierwszy dzień to Dzień Ambiwalencji (dalej DA). Jest to z reguły taki dzień, w którym po kilkudniowym odczuwaniu przeziębienia orientujemy się, iż sprawa może być poważniejsza. Dlaczego zatem DA? Ponieważ w tym samym czasie odczuwamy dwie zupełnie przeciwstawne stany. Po pierwsze radość: nieopisana (pozorna) radość na wieść o potencjalnym zwolnieniu chorobowym. Po drugie smutek i złe samopoczucie: spowodowane naturalnie postępującym rozwojem bakterii chorobowych w naszym organizmie. I tak – np. w moim przypadku – wracałem sobie ze szkoły z dużą gorączką i co chwilę świat zmieniał swoje barwy. Od tych bardzo kolorowych, zwiastujących nadrobienie skillsa kultury – czyli przeczytanie tysiąca książek i oglądanie filmów. Do tych bardzo szarych i ponurych, oznajmiających, że choroba kwitnie. I że jest cholernie zimno.

Później było już tylko gorzej. Albo nawet lepiej – z mojego punktu widzenia, jako badacza zjawiska choroby. Przez 3 dni leżałem w łóżku. 72 godzinne oglądanie serialu – bo oczywiście książki tylko liznąłem – okazało się gehenną. I mówię to bez ironii. Nie wychodzenie z domu również mocno odbijało się na moim samopoczuciu. Właśnie w takich chwilach ja-badacz (czyli naukowiec?), w świetle zupełnie nieoczekiwanych wyników doświadczenia, rozpoczyna mozolny proces delikatnej korekcji systemu wartości.

Zrozumiałem dlaczego grupa społeczna bakterii chorobowych jest na co dzień tak bardzo prześladowana. Na marginesie powiem tylko, że z moich nieoficjalnych informacji wynika, iż bakterie uformowały partię polityczną Wolne Bakterie i mają w planach bycie czarnym koniem przyszłych wyborów parlamentarnych z hasłem „Rządamy Niepodległoźci”. Niestety wniosek o wpisanie partii do ewidencji został odrzucony z powodu dwóch rażących błędów językowych promujących niepowstałą partię.  Nie do końca było też wiadomo które ziemie bakterie chciałyby uwolnić i od czego.

Wracając. Prześladowanie wszelakich grup społecznych przybiera w naszym kraju różne formy. Od tych mniej wysublimowanych – czyli spuszczenie komuś łomotu. Po te bardziej wysublimowane – szeroko rozpościerająca się siatka grup nacisku, lobbująca wyparcie szerokorozumianej (ponieważ wszystko dzisiaj trzeba szeroko rozumieć; wąska perspektywa jest w ostatnim czasie passe – JB) choroby. Ponadto lobby w tym przypadku ma pozytywny charakter ponieważ: choroba jest nierentowna i dla pracodawcy, i dla pracownika; odpoczynek jest męczący; nie ma sensu oszukiwać się, że uda nam się zrobić coś kreatywnego w trakcie choroby; długotrwała odskocznia od codziennego pędu może źle się odbić na naszą kondycję; nie możemy dopuścić do władzy Wolne Bakterie.

Źle się z tym czuję, że impertynencko pozwoliłem sobie na chwilę słabości. W przyszłości obiecuję poprawę. I proszę o rozgrzeszenie.  No dobra, może trochę ironizowałem.



niedziela, 8 grudnia 2013

Biedny Święty

Oława, szósty grudnia. Sytuacja bez precedensu. Groza, strach, adrenalina. Cień rzucony na cały świat.

O czym mówię? O Mikołaju, naturalnie. Otóż tegoroczne obchody dnia św. Mikołaja przebiegały zupełnie normalnie, jak co roku. Święty bardzo skrupulatnie odwiedzał swoje dzieci. Wydawałoby się, że nic nie jest w stanie zakłócić corocznej bryzy szczęścia, wzniecanej tysiącami prezentów lądujących do wszystkich: od tych bardzo grzecznych, którzy wedle tradycji otrzymywali wymarzone prezenty, po tych niegrzecznych, z których, jak głosi legenda, ktoś dostał kiedyś złowieszczą rózgę. Ileż pracy kosztuje naszego okrąglutkiego brodacza w czerwonym stroju, coroczne uszczęśliwianie wszystkich. Trzeba tutaj zaznaczyć, że Mikołaj zawsze w ostatniej chwili zdąża dostarczyć  niespodzianki do wszystkich adresatów.

Hollywoodzcy scenarzyści co rusz prześcigają się w pisaniu scenariuszy o problemach, którym co roku musi stawić czoła nasz drogi Święty. Pomysły są najróżniejsze. W większości są to historie zmyślone, gdyż bardzo ciężko przyłapać Mikołaja na swojej tytanicznej pracy, ale raz na jakiś czas samo życie piszę najlepszą prozę, której nie bylibyśmy w stanie wymyśleć sami. Tak, na szczęście dla scenarzystów, a na pohybel Świętemu, stało się też w tym roku, a historia ta miała miejsce w dolnośląskiej Oławie.

Jako że żyjemy w bardzo dziwnych czasach, nawet Mikołaj potrzebuje promowania swojej filantropii poprzez ustawione, sztampowe spotkania z fanami. Święty zgodził się, za namową swojego rzecznika, na niestandardową formę wejścia na spotkanie promocyjne. Jako, że spotkanie miało odbyć się w kościele św. Piotra i Pawła, właśnie w Oławie, padła propozycja, aby Mikołaj zjechał po linie z parafialnej wieży. Wielkoduszny Święty przystał na propozycję, po jednym warunkiem – aby po zjeździe na ambonie kościoła były przygotowane dla niego ciasteczka i ciepłe mleko.   

Organizatorzy spotkania nie byli w stanie przewidzieć, że w tym roku 6 grudnia wypadnie dzień, w którym rozszaleje się orkan Ksawery. Dlatego też Mikołaj spóźnił się chwilę na spotkanie – zatrzymało go kulejące połączenie Częstochowy z Wrocławiem. Na marginesie wspomnę, iż przywrócenie normalnego połączenia Świętego Miasta ze stolicą Dolnego Śląska, przewidziane na 15 grudnia, niestety nie wejdzie w życie w tym roku, tylko w przyszłym. Mikołaj musiał mieć z tym coś wspólnego, a raczej kolejarze i budowlańcy, którzy remontują torowisko na linii Lubliniec-Fosowskie, uniemożliwiające normalny, ludzki czas przejazdu z jednego miasta do drugiego.

Mikołaj musiał w zeszłym roku sowicie porozdawać tym Panom rózgi, gdyż ich zamieszanie w sprawę – specjalne opóźnienia w remoncie i tym samym przyczynienie się do opóźnień w mikołajkowym terminarzu – wydaje się być sprawą oczywistą jak amen w pacierzu. Spóźniony Święty musiał naprędce wspinać się na wieżę parafii św. Piotra i Pawła, a jak wiadomo od lat, jak się ktoś śpieszy, to diabeł się cieszy.

Zajęty i  trochę stremowany zbliżającym się z prędkością TGV spotkaniu z rozśpiewaną hałastrą Mikołaj zaplątał linę, na której miał zjechać, w swoją białą brodę. Gdy zniecierpliwione dzieci zaczęły wołać brzuchatego brodacza, ten nie reagował. W kuluarach mówi się, iż w kierunku Świętego padło kilka niecenzuralnych fraz, jak „mleko Ci stygnie na ambonie, grubasie!”, czy „ masz trzy minuty na zejście, bo jak nie to zjemy wszystkie ciasteczka!” .


Sytuację zdołali opanować strażacy, którzy ściągnęli Mikołaja z wieży. Nie uratowali go jednak przed kilkunastoma kompromitującymi zdjęciami, które paparazzi – powiadomieni o spotkaniu przez czerwononosego Rudolfa – zdążyli mu cyknąć i okrasić kontrowersyjnym komentarzem. Sytuacja ta odbiła się szerokim echem na świecie. Polakom zarzucono zamach, ogólnospołeczny alkoholizm, malkontenctwo oraz kradzież sań Mikołaja, który musiał podróżować znajdującym się w opłakanym stanie PKP. Ale te rzeczy zarzucane są nam zawsze, więc nikt się tym nie przejął. 



niedziela, 1 grudnia 2013

Urządzony przez Kafke

Dostałeś list od Urzędu Skarbowego… Polecony do ciebie, z  b a n k u… Listonosz przyniósł ci dzisiaj kopertę, z urzędniczą sygnaturą… Te zdania brzmią jak wyrok. Jakie refleksje może przynieść lektura Kafki?

Zimny pot… Zaraz, zaraz. Właściwie dlaczego pot zawsze jest zimny? Gorąca kropla potu uwalnia się na twarzy delikwenta, a później mozolnie spływa w dół twarzy. Po całym ciele rozlała się wrząca krew. Adresat (dalej A.) sam nie wie, czy w jego ciało wgryzła się kula z broni palnej, czy jego słuch ugryzło jedno z  t y c h  zdań. W gruncie rzeczy różnica pomiędzy jednym a drugim jest niewielka. A w zasadzie nawet lepiej przyjąć pierwszą opcję, niźli drugą.

Niestety, dla A., krew nie zaczęła się rzewnie rozlewać z wlotowej dziury od kuli. (Choć, tak na marginesie, ponoć po postrzeleniu nie odczuwa się bólu - JB) List został wyraźnie zaadresowany do niego. Wziął on zatem i otworzył kopertę. Jeszcze przez chwilę łudził się, że koperta jest pusta. Nie była. List samą swoją obecnością w kopercie jakby uderzył A. obuchem w głowę. Po krótkotrwałym ogłupieniu, od uderzenia, zdecydowanym ruchem otworzył list i rozpoczął czytanie.

„Szanowny Panie,
Dziękujemy za całą pracę, którą Pan dla nas wykonuje. Chcielibyśmy jednak, aby odwiedził nas Pan w naszej siedzibie.”

W tej lakonicznej notce zostało zawarte praktycznie wszystko. Po pierwsze: przecież i tak wszyscy wiedzą, gdzie mieści się siedziba; po drugie nie jest w tej chwili istotne, kto dokładnie list ten do nas zaadresował; po trzecie dokładny termin spotkania jest nieważny, gdyż urzędnicy i tak są już zawalani pracą, trzeba więc samemu dołożyć starań, aby wygospodarować sobie, w ich zapełnionym do granic możliwości grafiku, choćby sekundkę, aby mogli oni załatwić sprawę, dla której nas wezwano; po czwarte sam cel naszej wizyty jest widocznie tak mało ważny – choć, czy sam fakt tego, że jesteśmy tylko jedną, małą komórką ogromnego organizmu może świadczyć, że którakolwiek sprawa nas dotycząca jest choćby na tyle ważna, żeby stracić dla niej chociażby mrugnięcie okiem? – że nie trzeba go wytłuszczać na druku.

W krańcowych sytuacjach człowieka nachodzą różne myśli. Jednakże A. był człowiekiem twardo stojącym na nogach. Pomyślał, że przecież ma znajomości. Kiedyś, nie tak dawno temu, stał w kolejce, w osiedlowym sklepie obok człowieka, który rozmawiał z kimś o swoim znajomym, którego szwagier jest osobą z urzędniczego otoczenia. Ta pozornie daleka, lecz w rzeczywistości bardzo bliska zażyłość z nomenklaturą dawała dużo nadziei, że wezwanie to pozytyw. Lecz wtedy, nagle dzwonek do drzwi urwał panującą w domu A. ciszę. Listonosz szybko wydał drugą kopertę i w mgnieniu oka znikł.

„Szanowny Panie,
Dziękujemy za odwiedziny. Z niecierpliwością oczekujemy efektów Pana pracy.”

Jakiej pracy!? Jakie odwiedziny!? Jaki Panie!? Lawina pytań. Żadnych odpowiedzi. Postanowił szybko stawić się w Urzędzie, w celu wyjaśnień. Ubrał się, jak na faceta przystało, w przysłowiowe 5 sekund. Zrobił dwa kółka po całym domu, żeby nabrać rozpędu i animuszu do wyjścia, jednak nie wyszedł. Trzecie również nie pomogło. Po 76 okrążeniu, cały spocony, usiadł na fotelu. Przecież nie mogę po prostu pójść do Urzędu – pomyślał. Każdy sobie myśli - „o, jakie to proste, pójdę tam i wszystko sobie pozałatwiam”, „Kochanie masz jakąś sprawę do załatwienia, bo akurat wybieram się do Urzędu”, ale w rzeczywistości to wszystko nie prawda. Przecież Urzędy nie są od załatwiania spraw! Urzędy są same dla siebie. A my, egoistyczni ludzie, uważamy, że one są dla nas. Hańba.

Sytuacja A. była nie do pozazdroszczenia. Chwilę później otrzymał on list z zapytaniem, dlaczego jeszcze nie raczył stawić się na zaproponowaną w pierwszym liście wizytę. Jeszcze później z przeprosinami, że cała sytuacja nie była kierowana do niego, tylko kogoś innego. Po serii różnorakich listów z Urzędu stał się na nie tak obojętny, że postanowił je wszystkie spalić. Nie zrobił tego, bo w miedzy czasie przyszedł jeszcze jeden, w którym poproszono go, żeby tego nie robił.