niedziela, 30 marca 2014

Radosny felieton

W tym tygodniu po raz kolejny postanowiłem odrzucić patetyczny ton. Nie wiem, czy to przez weekendową pogodę, czy tak po prostu, bez żadnej motywacji. Jakoś tak wyszło.

Generalnie trzeba się mocno postarać, żeby gdzieś po drodze tworzenia tekstu nie wpaść w podniosły ton. Zewsząd jesteśmy atakowani tym, jak jest chujowo. I nawet jak człowiek obudzi się prawą nogą, i ma ochotę sobie poflirtować z żartem, to dostaje patetycznym obuchem w łeb, i wraca do porządku. Nawet jeśli jakoś wybitnie nie zajmuje się medialną codziennością.

Już kilkukrotnie naszkicowałem, w bardzo pejoratywny sposób, moją opinię o mediach, ale dziś nie o tym. No chyba, że wyobrazimy sobie sytuację przeciwną, w której czwarta władza ma moją dobrą opinię. Zatem wyrachowanie znika ze środków masowego przekazu. Od razu giną wszystkie tabloidowe pisemka. Dziennikarze rzetelnie, niezawiśle informują, komentują, reportażują, felietonują, et ceterują. Gazety kupuje średnio co drugi Polak i dziennikarstwo staje się opłacalne. Wiąże się z tym również wzrost sprzedaży innych form pisanych, czyli, z perspektywy, z której chciałbym za kilka lat patrzeć, hajs się zgadza. I dupa, nic więcej nie mogę sobie wyobrazić, bo to już zbyt duży poziom fikcji.

Wtrącę tu małą, jakże tabloidową anegdotkę, którą gdzieś ostatnio usłyszałem. Otóż, ponoć niemiecka gwiazda porno została wyrzucona z partii faszystowskiej, bo uprawiała seks z murzynem. W tym jednym zdaniu znajduje się tyle absurdu, że chyba nic więcej na ten temat pisać nie trzeba.

Żeby nie wpaść - bo już mnie delikatnie pociągnęło - w patetyczny ton, opiszę sytuację, w której się znalazłem ostatnio w tramwaju. Jako że mam w zwyczaju patrzeć na ludzi, oglądałem sobie twarze w jakieś dziewiątce czy szóstce. Dodam, że w wagonie było kilkanaście osób. Mały przekrój wrocławskiego społeczeństwa. Byli nastolatkowie – poubierani we wszystkie kolory tęczy i nieodłączne airmaxy.  Było również kilku studentów – podejrzewam, że oni mieli coś wspólnego z Politechniką. Ktoś starszy, luj (dla niewtajemniczonych, jest to określenie wymyślone przez Michała Witkowskiego, z tym, że semantyki luja tłumaczyć chyba nie muszę) i ja.

Kierowca jechał jak szalony – tramwaj tańczył po szynach. Ludzie stojący również tańczyli, chcąc nie chcąc. Nagle podsłyszałem rozmowę dwóch studentów. – Ale dzisiaj słonecznie – mówi jeden. – Gorąco jak chuj – fachowo ocenia drugi. Zaznaczę tu jeszcze, że było na tyle ciepło, iż ludzie posiadający większe okna lub balkony, powylewali się masowo na świeże powietrze swoich domów.


I tak wszystko pięknie, studenci dalej się rozpływają nad aurą. – Mam ochotę na grilla, robimy dziś? – No w sumie można zrobić, ojebać sobie taką kiełbaskę z grilla, mmmm – No wiadomo, można podzwonić po ludziach, zebrać jakąś ekipkę – Dzwoń do Arka ja zadzwonię do Marka -  No dobra. Ale jest zajebista pogoda. I nagle w powietrzu zawisa jak pacynka zdanie – A w ryj chcesz? – wypowiedziane z ust luja, który ubrany chyba w kurtkę zimową dzierżył w ręce jakieś swoje klamoty. Co prawda pan był w stanie wskazującym i wysiadł na kolejnym przystanku. Ale zepsuł mi też cały felieton.

niedziela, 23 marca 2014

Wycieczka pod chmury

Nade mną chmury ciemne | Nadziei nie ściągnę torrentem | Prowadzi mnie bas i werbel | Nie zawodzi mnie jak Sarkozy(teraz Hollande – przyp. JB) i Merkel (Wuzet feat. Breku – Ciemne chmury). I jak tu się z Wuzetem nie zgodzić?

Gdy wyjeżdżałem firmament wyglądał, jakby co najmniej wpadł do worka z cementem. Ulica postanowiła zabawić się w kameleona i wtopić w szarzyznę. Szare koty wyszły na łowy. Siwe twarze stojąc w kolejce na stacji rozglądały się po półkach z alkoholem – pewnie szukając siwuchy. Chyba nie muszę wspominać jakiego koloru były moje spodnie. Od rzeczywistości różniłem się tylko czarną bluzą, ale cóż to za różnica.

Nadzieja pojawiła się, gdy na tabliczkach pojawiły się inne litery – jakby w przedszkolu jakaś żartobliwa wychowawczyni postanowiła nauczyć dzieci niestandardowych znaczeń liter. Poprzestawiane rzędy pięknych brył. Opis świata. Tylko jakiś taki nie do ogarnięcia – przynajmniej dla mnie. Muszę przyznać, że horyzont wydał mi się względny. Tak jakbym wystrzelił sam siebie z kosmodromu na orbitę. Tylko, że wciąż siedziałem na dziesięciu kołach, przylepiony do ulicy jak niefortunna mucha do lepu.

Bas i werbel rozkruszyły nierówności betonu. Słońce po nierównej walce pokonało wreszcie hordę chmur – uciekały z podkulonymi obłokami jak wystraszone kundle. Kropla tęsknoty rozpoczęła mozolną wędrówkę z czubka mojej głowy aż do serca. Ile taka kropla się musi namęczyć. A przecież efekt tej wędrówki jest wszystkim znany.

Albo to coś innego ruszyło bas i werbel? A te zaś ułożyły się w ścieżkę, po której właśnie jechałem. Ćpałem świat. Nie chcę nic mówić, ale taki rausz skutkuje przyspieszeniem czasu – ucieka, jakby go ktoś gonił. Może to policja? Chyba nie. I kiedy sobie tak dryfowałem po oceanie śniegu, nadszedł czas na zjazd. I nie mówię tu o tym, o czym myślicie.


Powrót do szarej strefy bardzo zmartwił ubranego w moją skórę optymistę – szklanki momentalnie opróżniły się do połowy. Chmury zebrały się w watahę i znowu zbiły biedne Słońce. Jedyne co wciąż wydawało mi się normalne, to właśnie Hollande, Merkel i reszta towarzystwa. Krym, w tzw. między czasie, zgubił się na mapie. I po co człowiek tak się tym interesuje? A gdyby tak spróbować z tym torrentem?

niedziela, 16 marca 2014

Witkac

Telewizja śniadaniowa od zawsze była dla mnie (s)tworem zagadką. Pod patronatem znanych i powszechnie lubianych prezenterów, działo się na wizji już wszystko. No ale, że żyjemy w czasach, gdzie wszyscy wzięli sobie do serca wers DonGuralEsko „prawdziwi to Ci, którzy się potrafią dziwić”, to trochę się ostatnio zdziwiłem.

Często wertuje strony internetowe, w poszukiwaniu inspiracji. Moi znajomi też nie próżnują i co jakiś czas dostaje linka z adnotacją „sprawdź to”. Chwała im za to. Tym sposobem dotarł do mnie 9-letni raper, który rapuje o hajsie, swagu, dziwkach, fejmie i kodeinie. Spoko, myślę sobie. Albo nie. Zdziwiłem się, żeby być bardziej prawdziwy. Na wyświetlaczu mojej twarzy wyświetliła się emotka dwukropek O.

Ów 9-latek zniknął mi na pewien czas sprzed oczu. Nie śledziłem jego kariery. Aż tu nagle boom – pojawił się w Dzień Dobry TVN. Przekonywał tam, że wie i rozumie o czym rapuje. Rodzice też byli w sumie z tych dziwek, hajsu i kodeiny dumni. Powagę tej groteskowej sceny zachowywała tylko niezawodna Pieńkowska, która prowadziła rozmowę, co najmniej, jakby połknęła kija i wsadziła sobie dwie kluski śląskie do buzi. Albo jakby obrała sobie za cel wprowadzenie na salony pierwiastka dramatu. Jako, że zbytnio nie wiedziałem – w przeciwieństwie do 9-latka – czymże jest kodeina, wygooglowałem sobie to hasło.

Trafiłem na ciekawą stronkę. Na portalu ludzie opisywali swoje odczucia po zażyciu narkotyków. Był też opis kodeiny. Wyglądało to tak, że najpierw, na samej górze tekstu, wyświetlała się metryczka autora, (czyli opis: substancja wiodąca, wiek i doświadczenie) a później dopiero sprawozdanie z zażycia. Najciekawszy był ten kontrast – wiek: 19 lat, doświadczenie: dmx, alkohol, marihuana, tytoń, gałka muszkatołowa, benzydamina, efedryna, psuedoefedryna, kokaina, metamfetamina, itd. A mówi się, że młodzi nie mają doświadczenia.

Później czytam dokładny opis co, jak, gdzie, z czym i dlaczego, i po dwuminutowym poszukiwaniu w Internecie, jestem po przyspieszonym kursie wydobycia, spożycia i skutków narkotyków z leku.

No i jak tu nie być prawdziwym, skoro co krok coś człowieka zdziwi? 9-latek rapuje o kodeinie, 19-latek paraliteracko opisuje na stronie internetowej swoją fazę po jej zażyciu. Cóż zrobić. Tylko Witkacego mi żal, bo cytat z Narkotyów wisi na górze strony jak patron. Za jego czasów było to naprawdę coś innego. Ale przecież nie o to tu chodziło.

niedziela, 9 marca 2014

Historia pewnego e-mailu

Kiedyś wybrałem się z bratem do pracy naszego taty. Z 15 lat temu. W pomieszczeniu, w którym pracował mój tata był komputer z Internetem. Praktycznie jeszcze nikt nie miał komputerów z WWW.

Internet był spoko. Można było wejść na Wp i poczytać wiadomości. Albo na Onet. I tak, jak nigdy nie czytałem newsów z piątkowej Gazety Wyborczej, tak teraz wertowałem wszystkie serwowane przez portale. Hiperłącza wprawiały w zachwyt. Przy okazji mogliśmy z bratem pograć w Wormsy, które nie wiadomo czemu i przez kogo, były zainstalowane.

Wrócił tata. Bo wcześniej zostawił nas w pokoju i poszedł pracować. No i tak siedzimy i zachwycamy się tym Internetem, i nagle staje się coś niespodziewanego. – Może sobie załóżcie e-mail – mówi tata. – Co to jest e-mail – odpowiadamy z zaciekawieniem wymalowanym na twarzy. – No taka skrzynka na listy, tylko że internetowa – poucza tata. – I jak to się robi? – No wchodzisz na, powiedzmy, Wp i tam zakładka Poczta. Jak już znajdziecie, to musicie wymyślić jakiś pseudonim, żeby móc się zalogować – mówi tata – Jak wrócę to miejcie już założony – rzuca na odchodne, bo zaraz wychodzi ponownie.

No i wtedy zaczyna się burza mózgów i zapał. Wertujemy z bratem stronę główną Wirtualnej i w końcu znajdujemy. Brat zakłada konto raz dwa. Powiem tylko tyle, że wziął sobie imię jednego z bohaterów Robin Hood, czyli faceci w rajtuzach. Nadchodzi moja kolej. Mimo, że już wcześniej zastanawiałem się nad tym, miałem mały problem. Najpierw wpisywałem Kuba i różne kombinacje, ale dało rady założyć nic na Kuba, no chyba, że kuba123456, powiedzmy. No to lecę sobie z wymyślaniem ksywki dalej. Proszę brata o pomoc.

Wreszcie, po zdecydowanie zbyt przeciążającej pracy, mój mózg wykrzesił z siebie istny diament. Perłę w koronie. Normalnie pękałem z dumy i brat też chyba pękał, ale niekoniecznie z dumy. Zaczęliśmy czekać na ponowny przyjazd taty, żeby pochwalić się naszymi świetnymi pseudonimami mejlowymi.



Tata wrócił. – Jakie mejle pozakładaliście, chwalić się – mówi. Mój brat mówi swoje. Spoko. – A Ty Kuba? Chwila ciszy. I nagle jak grom z nieba, pada w eter: Palnięcie@wp.pl  Śmiech. I jak tu mogłem nie zostać creative writerem?

niedziela, 2 marca 2014

Szesnaście miesięcy

Poznali się dopiero w Kalifornii, pod koniec lat 60 ubiegłego wieku. Marek Hłasko, Krzysztof Komeda oraz Marek Niziński - trzech przyjaciół, artystów. Historia prosząca się o scenariusz.

Pierwszy do Stanów Zjednoczonych wyemigrował Marek Niziński. „
Plastyk kiepski, poeta dobry, fotografik doskonały. Urodzony dokumentalista. Jego najgłębszym i najbardziej skrywanym marzeniem było pisanie” - tak pokrótce opisywali go najbliżsi.
Drugi do Kalifornii zawitał Marek Hłasko - europejski James Dean. Pisarz przyleciał do Stanów, aby wznieść swoją sławę na wyższy poziom. W Europie był już szanowanym literatem, natomiast w USA miał zostać hollywoodzkim scenarzystą.
Ostatni w Mieście Aniołów zameldował się Krzysztof Komeda – z żoną. Pionier jazzu nowoczesnego w Polsce. Unikalny kompozytor muzyki filmowej.

Panowie, mimo iż wcześniej się nie znali, mocno się zaprzyjaźnili. Niziński radził sobie w Kalifornii bardzo dobrze. Co chwila dostawał zamówienia na sesje fotograficzne, pisywał reportaże. Komeda praktycznie od razu odniósł wielki sukces – jego Kołysanka do Dziecka Rosemary Romana Polańskiego stała się wielkim hitem. Na biurko kompozytora posypały się oferty i możliwości. Krzysztof stał się gwiazdą. Jednakże jego żona nie potrafiła żyć w Kalifornii i po kilkumiesięcznym pobycie postanowiła wrócić do Polski. Komeda źle to przeżył. Najgorzej za oceanem szło Hłasce. Jego scenariusz nie przypadł do gustu wytwórni, więc nie podpisano z nim kontraktu. Niemający pieniędzy pisarz musiał iść do pracy. Zaczął pracować przy artykułach metalowych. Wciąż pisał.

Przyjaciele spędzali ze sobą dni wolne, pomagali sobie w problemach, wspierali się w depresjach. Chcieli mocno żyć i tak właśnie się działo. Ich perypetie powinny doczekać się filmu, ponieważ niewielu Polaków odnosi sukces na taką skalę w stanach. Oczywiście mówię tu o sukcesie Krzysztofa Komedy (o którym filmy już kręcono). Ale jako że panowie tworzyli kolektyw, warto byłoby zobrazować tę historię pod tym właśnie kątem – trzech przyjaciół w bajecznym Hollywood. Świat blichtru, pieniędzy, sławy i używek. American dream. Ich karta nieszczęśliwie odmieniła się po jednej z imprez w domu Krzysztofa.

Wszyscy już wyszli, w domu zostali już tylko we dwóch – Hłasko i Komeda. Postanowili, że przejdą się kawałek, żeby trochę się rozruszać. Po przebyciu kilkuset metrów w nieoświetlonej okolicy, pisarz, w przyjacielskim geście, uderzył w ramię kompozytora. Komeda znikł. Okazało się, że wpadł do blisko dwumetrowej dziury, której panowie nie zauważyli. Konsekwencje tego wypadku były katastrofalne.

Pierwsze badanie nie wykazało żadnych poważnych powikłań upadku. Jednakże po kilku miesiącach „lejącego się przez ręce” Komede ponownie hospitalizowano. Tylko że na odwrócenie skutków skrzepu uciskającego mózg, było już zbyt późno. Krzysztof Komeda umarł 23 kwietnia 1969 roku  w warszawskim szpitalu, do którego na trzy dni przed śmiercią przetransportowała go małżonka. W trakcie drugiego pobytu w szpitalu Marek Hłasko, obarczając się wciąż chorobą przyjaciela, powiedział, że „jeśli Krzysio umrze, to i ja pójdę”. Wyraźnie nie radził sobie z sytuacją.


Hłasko umarł 16 czerwca również 1969. Przyczyną jego zgonu było niefortunne przedawkowanie leków i alkoholu. Ostatni, samobójczą śmiercią, odszedł w styczniu 1973 roku Niziński. Nie mógł sobie poradzić z tragedią przyjaciół. Szesnaście miesięcy – czas pobytu w USA Komedy – tyle czasu potrzeba, żeby zgasić trzy jasno świecące gwiazdy. Przynajmniej w wymarzonym hollywoodzkim świecie, do którego wszyscy chcą się załapać.



Tekst to efekt lektury książki „Ostatni tacy przyjaciele. Komeda. Hłasko. Niziński.” Tomasza Lacha.