niedziela, 26 maja 2013

A Ty na co jesteś chory?

Zgniła PRLowska zieleń bloków wita każdy mój poranek w rodzinnym mieszkaniu. Przeciągam się. Nie zasłaniam rolet kiedy się przebieram. Prowokuje w ten sposób sąsiadów i ludzi zamieszkujących wieżowce dookoła. Zapewniam ich również o moim zdrowiu psychicznym. Ale czy ich to w ogóle cokolwiek interesuje? A Wy szpiegujecie okna sąsiadów?

Jak dobrze wiemy nauka i technika wykorzystała ostatnie kilkadziesiąt lat na 300%, wrzucając naszej planecie szósty bieg. Oczywiście, że istnieją na Ziemi miejsca niezurbanizowane, ani nie dotknięte chorobą dzisiejszej ludzkości, ale generalnie obszary Niebieskiej Planety, w których mieszkamy albo chcielibyśmy mieszkać, zasuwają jak pociąg TGV. Czasami wydaje mi się, że klaustrofobia rozwinęła się wraz z postępem w ciągu ostatnich lat. Już tłumaczę.

Zobaczcie. Przykład z oknem. Zakładam, że większość ludzi mieszkających w wieżowcach czy blokach zasłania rolety jak się przebiera, albo idzie do łazienki lub innego miejsca, którego widok z okna nie obejmuje. Chronię swojej prywatności – odpowie oskarżony. Czy aby na pewno? Wizja stałej inwigilacji wygrywa z poczuciem zdrowego rozsądku. Kreowana w mediach rzeczywistość, w której to jesteśmy obserwowani na każdym kroku, a jak powiemy coś niegrzecznego albo umówimy się z kimś na coś nielegalnego, napawa nas obawą, bo przecież policja codziennie podsłuchuje moje rozmowy telefoniczne i co miesiąc skrupulatnie przegląda moje bilingi. Nie mówię, że ludzi, którzy faktycznie parają się jakimiś niezgodnymi z prawem profesjami policja nie ma na oku, ale poczucie  bycia obserwowanym „przez system” – mówię tu o normalnych ludziach, którzy czasami łamią prawo, ale nie jest to rzecz cykliczna i nie ma żadnego wpływu ani na budżet kraju, ani nie zagraża zdrowiu innych - zakrawa trochę o absurd.

Rozbawiła mnie ostatnio rozmowa z moim przyjacielem, podczas której przytoczona została następująca historia. Człowiek wraca do domu w nocy. Na dworze niesamowita ulewa. Jego dom jest w dzielnicy, nazwijmy ją, rolniczej. Sąsiadami jego posesji są: pole żyta i łąka. Żyto jest jeszcze w początkowej fazie rozwoju. Mniej więcej po środku kilkuhektarowej niwy stoi dwóch ludzi. Pierwszy trzyma w ręku włączoną latarkę LED. Światło skierowane jest na drugą osobę, która kopie dół. Przypominam, że jest środek nocy. Człowiekowi wracającemu do domu przez chwilę przed oczami pojawia się Tony Soprano oraz Christopher Moltisanti z kultowej Rodziny Soprano. Gdy obaj serialowi gangsterzy znikają ów człowiek zaczyna biec sprintem. Zatrzymuje się dopiero za drzwiami swojego domu, drżącymi rękami zamykając wszystkie zamki. Chyba nie muszę tłumaczyć dlaczego uciekał?

Nie mówię, że nigdzie nie dzieją się dziwne rzeczy. Wszak, jak mawiał klasyk, są na tym świecie rzeczy, które się fizjologom nie śniły. Np. w nowym FORUM przeczytałem artykuł o notorycznych, w ostatnich latach, zabójstwach rosyjskich oligarchów mieszkających w Londynie. Pierwszy z nich Borys Bieriezowski został znaleziony z pętlą na szyi oraz ze złamanym żebrem. W podaną wersję zdarzeń – samobójstwo – nie wierzy nikt. Drugi Aleksandr Litwinienko udał się na spotkanie biznesowe w centrum Londynu, na którym podano mu herbatę zaprawioną odrobiną radioaktywnego polonu 210. Zmarł po 3 tygodniach męczarni. Obaj panowie byli wrogo nastawieni do Władimira Putina. Dodatkowo dowiadujemy się, że „aktywność rosyjskich tajnych służb w Londynie jest obecnie bardziej nasilona niż w czasach zimnej wojny”. Aż strach jechać do stolicy Wielkiej Brytanii.


Klaustrofobia, jak już napisałem wyżej, rozwija się właśnie poprzez takie historie. Oglądamy seriale czy filmy, które, w momentach gdy przechodzimy przy ciemnej bramie lub widzimy grupkę ludzi, nasuwają nam na myśl od razu jakieś niebezpieczeństwo, które wydarzyło się na ekranie. Z gazety dowiadujemy się, że w Londynie funkcjonuje opór rosyjskich tajnych agentów. Więc najlepiej siedźmy w domu, bo przecież na dworze czai się niebezpieczeństwo. A przecież i w naszych czterech ścianach nie możemy się czuć do końca bezpiecznie. Wszak sąsiedzi – agenci „systemu” czyhają zaraz za naszymi oknami, aby nie stracić ani sekundy z naszego życia. Paradoksalnie dzisiejsza klaustrofobia oznacza strach wyjścia z zamkniętego pomieszczenia, a nie na odwrót, jak to było do tej pory. Zapewne ma to swoją fachową nazwę w medycynie, jak wszystko, ale nie chce mi się tego szukać. Albowiem „biedni giną od braku pomocy medycznej, a bogaci od jej nadmiaru”.

niedziela, 19 maja 2013

Polityka i obyczaje


„Literatura zaczyna się tam, gdzie przestaje być normalnie” – napisał Michał Witkowski w swoim Drwalu. Czy zatem powinienem już zacząć pisać prozę? Bo wydaje mi się, że normalność oglądam już tylko w tylnym lusterku. I znowu wyszedł patetyczny lead.

Podczas porannej rozmowy z moim przyjacielem dowiedziałem się, że w Wiedniu, którego jeszcze nie było mi dane odwiedzić, ludzie jeżdżą do pracy na hulajnogach. Garnitur, neseser i hulajnoga – to przymioty austriackich białych kołnierzyków. Nie powiem, zaskoczyło mnie to. Powiedziałem mu, żeby wyobraził sobie, jakim byłoby to w Polsce mezaliansem. Adwokat jedzie na swoją rozprawę. Patrz Jadzia. Co za baran. W garniturze, a na hulajnodze się bawi. Jeśli chodzi o obyczaje i zachowania, to My -Polacy jesteśmy Ciemnogrodem. Nie ma co się oszukiwać.

Ostatnio gorąca jak majowa pogoda jest sprawa Donalda Tuska i Jerzego Urbana. Dwie kochane i znienawidzone postacie życia publicznego. Nasz premier obraził się na redaktora naczelnego tygodnika NIE za prymaaprylisowy żart. Dość tego – pomyślał sobie Tusk. Żart polegał na tym, że dziennikarze gazety Urbana włożyli w usta polityków niecenzuralne słowa, które to niby padły w trakcie meczu Polska – Ukraina na Stadionie Narodowym. Należy sobie jednak zadać pytanie, czy warto pozywać krytyczno-satyryczny tygodnik za coś, co oni po prostu robią od ponad 20 lat. Jak w takim wypadku wygląda w naszym kraju sprawa wolności słowa, biorąc pod uwagę to, że sam Urban powiedział kilka dni później, iż był to żart.

Niedawno byłem na komunii mojego brata ciotecznego i obserwowałem ten spektakl z niemałym uśmiechem na twarzy. Naszła mnie tam, przed kościołem, taka refleksja, że Ci wszyscy ludzie przyszli tam przede wszystkim, żeby ludzie we wsi zobaczyli ich modne outfity, a dopiero w drugiej kolejności, żeby te dzieci zrobiły to co się zazwyczaj na komuniach robi. Normalnie aktorzy tego dwugodzinnego przedstawienia, w którym to się PREZENTOWALI, chodzą w wyświechtanych ciuchach, i nie jest to obelga. Tymczasem okazuje się, że nie tylko ciuchy tych ludzi są wyświechtane. Tylko teraz pytanie (ale jestem dociekliwy), czy można wyświechtać rozum? (!?)

Nie jest to odosobniony – z tą komunią – przypadek. Ciekawym, z punktu widzenia badacza, jest odwiedzenie mojego osiedlowego sklepu w piątek. Dlaczego akurat w piątek? Bo jest wtedy dostawa mięsa na weekend. Jest to w zasadzie podobna sytuacja jak ta z kościoła, z tą różnicą, że ma miejsce częściej. Od rana ustawia się kilkunastoosobowa kolejka, a ten sklep jest dość mały, i zaczyna się. Odpicowani ludzie starają się na siłę jak najdłużej stać przy ladzie i zamawiać. To chyba taki konkurs. Muszą wziąć plasterek każdej szyneczki, po jednej kiełbasce, wszystkie części kurczaka etc. Dlatego strasznie nie lubię dostawać rano wiadomości – Kubuś idź do sklepu po mięso na weekend. Tracę wtedy ze dwie godziny z życia na obserwacji tej żenady, ale z drugiej strony trzeba oddać tym ludziom, że świetnie grają wyluzowanych, bogatych, dystyngowanych arystokratów.

I tu dochodzimy do sedna sprawy Tuska i Urbana. Redaktor naczelny tygodnika NIE stałby ze mną na tej komunii i w tym sklepie, i zastanawiał się, dlaczego my też – ja i on – bierzemy w tym przedstawieniu udział, bo przecież też bylibyśmy w garniturach oraz po mięso. Natomiast Tusk świeciłby swoją odświętną – ale czy czasem i nie codzienną? – aparycją na lewo i prawo. Jego córka aka internetowy wyznacznik szyku i gustu pomogłaby mu sklecić wyjściowy strój, żeby ładnie wyglądał, a ja miałbym przynajmniej wstęp do mojej powieści, bo normalność zniknęła mi już nawet z tylnego lusterka.

niedziela, 12 maja 2013

Nerwowe Juwe, Juwenalia


W maju najlepsze jest to, że gdy wracamy z depresją z weekendu majowego, to od razu wpadamy w wir juwenaliowego szaleństwa. Czyli, w sumie, w TEN poniedziałek deprechy nie ma. Ale było poczucie beznadziei.

To nic, że ponownie zaczynamy tydzień zajęciami. Psychicznie jesteśmy oddaleni od uczelnianych budynków o jakieś parę kilometrów, a może nawet bliżej. Ładniej brzmiałoby – o lata świetlne, gadziliony lat, ale cała opisywana sytuacja ma miejsce w granicach jednego miasta, niestety – z pisarskiego punktu widzenia. I tak rozpadają się „dni na godziny, minuty na sekundy, a sekundy – te uczelniane/szkolne – przeciekają”. Ale gdy uwolnimy się ze szkolnego kagańca, o ile nie olaliśmy tego już wcześniej, lecimy zaraz, zaraz do najbliższego miejsca – miejscówki, w której to odbędzie się dzisiejszy, studencki w zamyśle, ale i licealny, i gimnazjalny, etc., spęd.

Ciekawe jest to, że jeden z ważniejszych tygodni w roku każdego szanującego się studenta oraz jeden z najważniejszych tygodni każdego szanującego się intelektualisty (csii) przypadają, mniej więcej, na jeden tydzień w roku. Na moje szczęście, kiedy ja zdawałem maturę dałem radę pogodzić juwenalia z testem dojrzałości. Na zaproszenie brata – dzięki Mati – rozdziewiczyłem się juwenaliowo o rok wcześniej, niż powinienem. Ochrona – wittigowski Scotland Yard – nie zauważyli, że moja karta mieszkańca jest, delikatnie mówiąc, podrobiona i wchodziłem na teren miasteczka studenckiego – na ul. Wittiga jak król na swoje włości.

Istnieje takie powiedzenie, że co stało się w Las Vegas, to pozostaje w Las Vegas. Dlatego nie będę ściągał tego, dziś!, sloganu, a to dlatego, że kluczem do sukcesu Wittigaliów jest właśnie to, że wszyscy mówią, czego tam nie robili i kogo tam nie widzieli. Miło wspominam tamte parę dni, które wytworzyły mi w mózgu idealne psychiczne podwaliny pod nadchodzący maturalny stres. Jedna anegdotka. W momencie kiedy zbliżała się godzina X, w której to miano wyświetlać Projekt PIWO (Ci co nie wiedzą niech sobie sprawdzą na youtube) postanowiliśmy uciec z, praktycznie, samego środka masy ludzkiej, w miejsce trochę bardziej kameralne. Ja byłem odpowiedzialny za doniesienie grilla w całości, z punktu A do B. Podniosłem więc grilla ponad poziom swojej głowy i trzymałem za jedną z nóg. Co się okazało, po dotarciu w wyznaczone miejsce pozostała mi tylko ta noga, którą ściskałem. Reszta grilla została zawłaszczona, czy też zniknęła w niewyjaśnionych okolicznościach – o, patrzcie, grill w powietrzu, wezmę sobie ruszcik (!?).

I mimo iż nie studiuję na Politechnice Wrocławskiej, ani nie mieszkam w akademikach na ulicy Wittiga, jeżdżę tam – to duże słowo jeżdżę, bo to tak, jakbym przyjeżdżał do Wrocławia specjalnie na to wydarzenie. Więc dojeżdżam tam już od dwóch lat i zapewne będę tam się pojawiał do końca moich studiów, a nawet o jeden dzień dłużej! W tym roku byłem – tylko – na Wielkim Grillowaniu w środę. Dlaczegoż to drogi Kubo? – spyta zaciekawiony czytelnik. Już mówię. Prawdopodobne są dwie wersje wydarzeń.

1) Juwenalia na UWr – koncerty na Wyspie Słodowej – były płatne, dlatego stwierdziłem, że nie będę płacił za coś, co powinno być darmowe. Od tak. Powiedzmy, że jestem człowiekiem zasad i tyle. Na resztę Wittigaliów nie poszedłem z tego samego powodu.

2) Mniej więcej w trakcie juwenaliowego tygodnia miały miejsce dwa kuriozalne wydarzenia. W Częstochowie grupa policjantów wjechała samochodem na teren akademików i powypisywała kilkunastu osobom mandaty za picie piwa. Natomiast we Wrocławiu, również, policja zastrzeliła trzy dziki, które weszły na teren szpitala przy ulicy Koszarowej. Dlaczego zabito zagubione zwierzęta? Bo były rozjuszone – odpowiedzieli na to pytanie wrocławscy urzędnicy. Dziwne żeby nie były rozjuszone, skoro wypędzano je stamtąd pedardami hukowymi.

Tak mnie oba fakty zdenerwowały, że szukałem odpowiedniego pomieszania tych historii tak, aby pasowało mi to jako puenta do bloga. Oto co mi wyszło: Policjanci z Częstochowy powinni wlepić mandaty strzelającym władzom z Wrocławia, a studenci powinni pójść, z dzikami, i upić jak dzikie świnie.

niedziela, 5 maja 2013

Majówkowy abstynent


Weekend majowy zawsze kojarzy mi się z ostrym chlaniem. Taki to już mój – młodzieżowy – przywilej, dajemy w palnik aż trzeszczy. Ale przecież nie tylko My. Tym razem postanowiłem jednak odskoczyć od tej corocznej tradycji i porobić coś, co ma większy sens, niż przechylanie 20, 25, 30 czy 50ml kieliszka pełnego przeźroczystego znieczulacza.

O dziwo, w tym roku okazało się, że na majówkę, w gronie moich przyjaciół, przypada wiele czynników, które uniemożliwiają ordynarne alkoholizowanie. A to siłownia i związane z nią specyfiki budujące masę i rzeźbiące ciało, a to przygotowania do testów do szkółki strażackiej, czy służba, praca, mecz, etc. No dobra, myślę sobie, będę miał mój wymarzony czas, który chciałbym przeznaczyć na teleportacje do świata skrzętnie butowanego przez pisarzy, poszerzanie horyzontów i wypełnianie pustych szufladek mojego mózgu tematami i informacjami, które mogą się stać potencjalnymi punktami zaczepienia do kolejnych tekstów, czytaniem gazet oraz, co nie częste w moim przypadku, oglądaniem serialu.

Tak, lubię mieć te punkty zaczepienia w momencie, kiedy staram się pisać. Siadam przed pustą kartką Worda i wiem, w które klawisze mam stuknąć, żeby skleić jaki-taki tekst. Dlatego też mam z tatą, o czym już kiedyś pisałem, dżentelmeńską umowę, że ja kupuję tygodnik FORUM, a on POLITYKA i wymieniamy się swoimi gazetkami, które się zbierają w pary albo nawet trójki, ponieważ nie mieszkam już razem z rodzicami, i z tego powodu widzimy się raz na 2, 3 lub 4 tygodnie. Za każdym zatem razem, gdy wracam do Świętego Miasta, leżą one przygotowane w moim prześlicznie wysprzątanym pokoju. Mój mały graniastosłup prostokątny (3 na 4) jeszcze nie wie (a może wie?), że zrobienie z niego małego burdeliku – leżące wszędzie ubrania, książki, kartki, kapsle, butelki, etc., etc. – zajmie mi jakieś 24 godziny. Niestety, jestem bałaganiarzem.

Uwielbiam czytać, ale byłbym hipokrytą, gdybym powiedział, że jestem zapalonym czytelnikiem od zawsze. Staram się teraz nadrabiać stracone – w aspekcie czytania – 18 lat życia. Muszę Wam powiedzieć, że raz tak mnie wciągnęła pewna książka (Moskwa – Pietuszki), że walnąłem sobie ze 3 czy 4 kieliszki wódki. Co ma piernik do wiatraka? Otóż główny bohater chleje na umór przez całe sto stron i tak się wkręciłem w fabułę, że doszedłem do wniosku, iż nie zrozumiem tej książki, dopóki nie wejdę na pewien poziom alkoholowego ogłupienia. Niecała setka wódki, niestety nie jest w stanie wprowadzić mnie w zaczarowany świat, w którym jestem doktorem politologii, ekonomii, pisarzem i ziomalem, ale stwierdziłem, że nie będę pił sam, bo nie jestem alkoholikiem. O co chodzi?

Staram się być obserwatorem życia społecznego, bo uważam, iż jest to piekielnie ciekawe. W ogóle dużo dziwnych rzeczy mnie ciekawi ostatnimi czasy. A propos. Ludzie mają tendencję do pisania i mówienia „stare dobre czasy”. Nie neguje, że ktoś ma już najlepsze lata za sobą i tak pisze, ale w moim przypadku, są to najczęściej osoby z przedziału wiekowego 17-23. Czy oni już nic lepszego w życiu nie przeżyją? Pisałem też o tym 2 tygodnie temu - 19-latka jest już w życiu spełniona. No to co ja mam biedny napisać? Mógłbym powiedzieć przyjaciołom i rodzicom - „Pamiętasz Twoją osiemnastkę? Stare dobre czasy” albo „Pamiętacie zeszłoroczną majówkę? Dobre czasy”. A tak napiszę felieton o tym, że miałem nie pić alkoholu w majówkę, tylko zrobić coś bardziej konstruktywnego, ale, niestety, wyszło jak zawsze.