niedziela, 30 czerwca 2013

Problemy dorosłego człowieka

Jeszcze dwa felietony dzielą mnie od „oczka”. Za dwa tygodnie będę mógł już pełnoprawnie powiedzieć, że jestem dorosły, mój organizm przestanie rosnąć, itd. Słów o tym kilka.

Mógłbym napisać o tym jak bardzo mi żal, że już tyle lat, że nie ma tego i tamtego z mojej młodości, kolejny raz wtrącając was na jakieś 3-5 min w dekadencki nastrój. Wszak większość moich felietonów jest o tym samym, pisana tymi samymi słowami, kierowana identycznymi, z tygodnia na tydzień, uczuciami. Tak,  werbalizuje moje uczucia. Dla szczypty męskiej części moich odbiorców, mówienie o uczuciach to objawy homoseksualizmu. Jakimże zakłamanym skurwielem byłbym jednak, jeśli pisałbym coś, pod czym sam bym się nie podpisał, co nie wyraża mnie? Ale przecież to już też banał.

Dwadzieścia jeden lat to już fajnie. Zawsze chciałem tyle mieć. Od małego. Zazdrościłem kuzynostwu, że oni chodzą na dyskoteki, itd. Nie mówcie mi, że Wy nie. Wyobrażałem sobie jak bardzo moje życie się zmieni. Będę już dorosły, dojrzały, w mojej głowie zagoszczą DOROSŁE problemy. Chciałem mieć koło 1.8 m wysokości, bo to już taki męski wzrost. W międzyczasie mój brat osiągnął TEN wiek, co dawało mi dodatkowego kopa podczas czekania, bo on znowu nie jest aż tyle starszy ode mnie.

I tak ciągnął się ten czas. Niziny, równiny, wyżyny i góry mojego życiorysu kształtowały się raz bardziej przeze mnie, innym razem mimowolnie. Wiele rzeczy mi się wtedy wydawało, tak samo jak i teraz zresztą. W parę rzeczy wierzyłem, które teraz opuściłem. Tysiące porażek, setki sukcesów – po prostu życie. Czekałem na ten spektakularny przeskok. Miałem zmienić się, wreszcie, z gówniarza, z widzianego ostatni raz w wózeczku dzieciaczka, w mężczyznę. Odnotowałem znaczący wzrost intensywności mojego życia. A może tak mi się tylko wydaje teraz, a wtedy też prowadziłem równie, a może nawet bardziej barwne życie?

No i wreszcie jestem tu i teraz, robię to co robię, i dalej czekam na ten przeskok. Czekam aż niebo otworzy się, żeby oznajmić mi, że już nie jestem dzieciakiem. Ale co będzie o tym świadczyło? Czy to, że będę pił alkohol i chełpił się tym? Jebał policję, bo to oznaka odwagi? Brał dragi, żeby nie pozostawać w psychicznym tyle za światem? Kim jestem i co robię? Czy teraz faktycznie mam DOROSŁE problemy?

Ciężko to stwierdzić. Trzeba spojrzeć niekiedy samemu sobie prosto w oczy w lustrze. Obejrzeć swoją duszę w ich otchłani, dokonać rachunku i liczyć na pozytywny wynik. Picie dla samego picia,  branie dragów dla samego brania, czy jebanie policji dla samego jebania, nie zrobią ze mnie mężczyzny.  To nie to. Setki innych popularnych teraz zachowań, które taśmowo kopiują po sobie kolejne pokolenia również.


Chciałbym powiedzieć, że żyje z dnia na dzień. Carpe diem. Jednocześnie irytuje mnie moment, w którym chcąc się z kimś umówić, spotkać, ten ktoś mówi mi, że nie wie co będzie robił w przyszłą sobotę, bo do tej pory może nawet umrzeć. Czy życie z dnia na dzień to oznaka dorosłości? Chyba nie. Te i wiele innych dylematów zaprzątają mi teraz głowę.  Za dwa tygodnie będę miał 21 lat. Sprawą, nad która najintensywniej się w tej chwili głowię, jest odpowiedź na pytanie, czy dorosnę do 1.80 m (mam teraz 1.77) przez te 14 dni. Ale to chyba nie znaczy, że jestem dzieciakiem, nieprawdaż?

niedziela, 23 czerwca 2013

Wyklęci

Egzystencjalne refleksje mnie ostatnio nie opuszczają. O tym jak bardzo komfortowe zmartwienia łapią mnie w swe ramiona, po raz kolejny zdałem sobie sprawę po przeczytaniu książki „ Wyklęci. Podziemie zbrojne 1944 – 1963”. Polecam wszystkim malkontentom i patriotom, zwracając jednak uwagę, żeby ktoś czasem nie porównał jej do obecnej rzeczywistości politycznej w Polsce, bo byłoby to ohydne.

Owa książka jest piękna w swym tragizmie – o ile mogę tak napisać. Obrazuje ona przykre losy Polaków, którzy nie pogodzili się z końcem wojny, oznaczającym przejście z ekspansji faszystowskiej, do ekspansji komunistycznej i rządów demokracji ludowej. Wśród masy konformistów, coraz szerzej rozlewających się sprzymierzeńców Polski Ludowej i jej organów, wielotysięczna grupa żołnierzy za wszelką, w miarę możliwości, cenę chciała wywalczyć pełną suwerenność naszemu państwu. Rzeczywistość powojenna była kreślona intrygami Stalina i jego kamratów jeszcze w czasie największego konfliktu zbrojnego w historii świata. Nie było zatem zdziwieniem, że wszystkich nie-lewicujących albo nieskorych do „nauczenia się” właściwych poglądów obywateli trzeba będzie spacyfikować, uraczyć propagandą, itd.

I tak zaczęły się łapanki, ganianki, a niekiedy regularna walka. Zdecydowana przewaga czerwonych oraz coraz to bardziej rozszerzająca się siatka konfidentów, współpracowników UB (Urząd Bezpieczeństwa), MO (Milicja Obywatelska),KBW (Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego), społeczników, którzy nie chcąc się wychylać, niczym łagodne pieski, sypały kryjówki, miejsca spotkań, etc., w zamian za pieniężny ekwiwalent swojego kurewstwa. Sukcesy, na polu kształtowania negatywnego obrazu Wyklętych, świętowała propaganda PRL określając ich mianem terrorystów, bandziorów, faszystów, etc. Głos Robotniczy prześcigał się z Głosem czy Sztandarem Ludu w obrzucaniu ich błotem.

Przesłuchania złapanych żołnierzy polskiego podziemia były istnym piekłem. W trakcie lektury byłem pełen podziwu – w negatywnym sensie – tego, co Polak może zrobić Polakowi zaślepiony ideologią (strachem?).  „ My giniemy za Polskę Narodową, a wy za co, komuniści?” – krzyknął „bandyta” do jednego z członków KBW (Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego – JB), na chwilę przed śmiertelnym strzałem tego ostatniego. Ostatni z wyklętych został zamordowany w 1963 roku – 18 lat po zakończeniu wojny (!?).
Skoro już opisałem tragizm to mogę przejść do piękna. Powojenne realia nie wszystkim, jak się okazuje, narzuciły żelazną kurtynę. Malutka iskierka szansy na zwycięstwo tliła się w ich sercach tych, którzy uważali, że Polska może i powinna być suwerenna, dlatego całym sercem walczyli z rozprzestrzeniającą się komunistyczną zarazą. Martyrologia Wyklętych mnie urzekła. Zaraz zapewne pojawi się ktoś, kto powie, że Ci ludzie ginęli bez większego sensu, że była to głupia walka, i że jestem głupi w ogóle poruszając ten temat. Że nasz kraj znalazł sobie kolejnych ludzi, którzy przegrali walkę i teraz będzie ich czcił.


Z resztą, co mnie to interesuje. Zawsze popadam w początkowe fazy depresji, jak coś, na czym mi zależało w życiu, mi się nie uda. Za każdy niezaliczony egzamin płacę długotrwałymi nerwami. Wszystko to jednak chuj – jak mawiał klasyk. Cieszę się, mimo wszystko, że żyję w wolnym kraju i mogę, co niektórzy mi zarzucają, pozwolić sobie na otwarte komentowanie życia, wręcz uzurpując sobie do tego prawo. Dlatego szczerze wam dziękuję Wyklęci, że wasze serca nigdy nie przestawały bić dla Polski, nawet wtedy, gdy nie było to akurat w modzie.

niedziela, 16 czerwca 2013

Elegia o chłopcu polskim

Mam nieodparte poczucie, że życie przechodzi tuż obok mnie. Najgorsze jest to uczucie a la Iwaszkiewicz, że wszystko jest miałkie. Mogę powiedzieć, z czystym sumieniem, że jestem polakiem z krwi i kości.

Zostało mi kilka zaliczeń. Im bliżej końca semestru, tym większy mam natłok myśli. Z jednej strony mam tę spinę, że jeśli nie zdam egzaminów, to obleję się wieczną hańbą, wyrzutka rodziny. I mimo iż jest to absurdalne samo w sobie, to na sercu leży ciężkim kamieniem. Z drugiej zaś strony mogę rzucić to wszystko. Olać studia, pójść do pracy i tyle. Przecież w życiu najważniejsze jest to, żeby hajs się zgadzał. Poza tym, gdy zacznę zarabiać swoje, to zauważę wreszcie to „słońce i promienie przebijające chmury, niebo w kolorze purpury, ciągnące po horyzont góry, mgłę w dolinach, krajobraz ponury, piękno natury”. Raz żyję imprezowo, pierdolę szkołę i wydaje pieniądze, których jeszcze nie mam. Drugi raz, jestem przykładnym uczniem, który zawiązał na swej szyi sznur ascezy. Życie zaś podąża równocześnie innymi ścieżkami.

Słusznie robimy wiekopomny transfer do życia kreślonego przez dychotomicznego Boga i Lewiatana w jednym – Internet. Widzimy w nim same pozytywy. Naukę można przebrnąć dzięki Wikipedii dużo mniejszym nakładem sił, niźli czytaniem i kartkowaniem wybitych na papierze informacji. Byłbym oczywiście hipokrytą, gdybym sam nie korzystał z takich „dobrodziejstw”. Zatem po każdym semestrze nauki cieszę się, że właściwie nic się nie nauczyłem, chlałem i ćpałem, czym mogę się zawsze – i nawet powinienem – podzielić na Facebooku. Dostęp do ogólno rozumianej informacji poszerzył się, w krajach rozwiniętych choćby w takim stopniu jak Polska, do stanu, o którym nie moglibyśmy marzyć. Same profity. Po cichutku jednak, w tzw. międzyczasie, nie widzimy drugiego oblicza naszego dzisiejszego bogodiabła. Niczym każdy szanujący się dyktator daje on nam pozory lepszego życia, skupiając nasz wzrok na niekwestionowaną pozytywną twarz swej dyktatury, ale zawsze jest to ale, które po obaleniu danego reżimu daje naukowcom pełne pole do analiz i podsumowań. Okazuje się jednak, że nie było aż tak kolorowo. Kolejne pokolenia podsumują nasze dziś.

Świat choruje na zaawansowany kult pieniądza. Życie przeliczamy dziś na wyniki, statystyki, słupki, kasę. Dla bardzo wysokiego procentu ludzi uczucia proste są wielowymiarowe. Dziś nie można już po prostu kochać. Potencjalnego partnera trzeba prześwietlić od deski do deski, aby ze spokojem przejść do analizy całego związku. Pieniądz wcina w względnie szybkim tempie kulturę, która pazurkami stara chwycić się burty, sprzedając swoje miejsce i czas reklamie, żeby przeżyć. I dalej skamlałbym o tym jak jest nam źle i jak to nie dobrze mają takie osoby jak ja, które widzą swoją przyszłą pracę w szeroko rozumianej kulturze (znowu ten Iwaszkiewicz), ale nie byłoby sensu tego czytać. Przecież to wszyscy wiedzą, a życie leci obok.

Mogę rzucić te wszystkie, zbędne, dywagacje. Carpe diem. Ubrać się porządnie, kupić sobie samochód i resztę tych „męskich” atrybutów, które wpisałyby w moje życie szereg wyuzdanych, chwilowych znajomości. Korzyść z tego wszak dwojaka. Nie dość, że miałbym mój ukochany hajs, to jeszcze cel mojego – naszego – życia niewyczerpalne źródło seksu z kimkolwiek. Oba cele mojego bezcelowego życia byłyby spełnione.

Ależ on pierdoli – pomyśli sobie ktoś. Pisze tak, bo jest podstępny. Chce i tak tego co wszyscy. Nie wierzę, że nie. Przecież jest taki jak wszyscy. A nawet jak nie jest, to jest. Założył sobie bloga i myśli, że Boga za nogi złapał. A przecież co on studiuję? Europeistykę – debil oraz dziennikarstwo – podwójny strzał w kolano. Co on chce w życiu robić? Pisać – nieprzyszłościowe zajęcie. Pisać – nieintratna praca. I takich nierobów ten nasz kraj wyuczy, a potem płaczą, że pracy ni ma. Albo na politechnikę, albo na prawo, bo z humanistycznych kierunków to przecież pracy nie uświadczysz.

I tak życie płynie sobie (przynajmniej) dwoma nurtami. Pierwszy wyznaczam sobie sam, a resztę wyznaczają inni. Sam już nie wiem, który jest ten mój.  Ten cały Internet to dobry jest, w końcu, czy zły? Sam nie wiem, wszak obie odpowiedzi są już trywialne. Każdy wie, że jest albo dobry, albo zły. A ja mam czelność na niego narzekać. Albo nie narzekać. Życie przelatuje obok mnie. Kiedy narzekam, to i tak nie narzekam. Jak to każdy Polak. A wszystko marność.

niedziela, 9 czerwca 2013

Co zrobić?

Sesja się zbliża. Wyjazd się zbliża. Godzina X zaraz wybije, a ja NIC nie mam. Myślę tylko o leżącej na stoliczku, obok laptopa książce. To może dragi chociaż wezmę?

Wyobraźcie sobie na przykład taki rausz, w trakcie którego znikają wszystkie problemy, polepsza nam się humor, jesteśmy pozytywnie nastawieni do świata, a kapryśna wena sama rozchyla nogi, abyśmy mogli czerpać z jej źródła. A no tak, przecież od tego jest alkohol i marihuana. Jednakże w przypadku tych dwóch używek nie działają one generalnie na wszystkich tak samo. Niektórzy są po nich bardziej agresywni, niźli w normalnym życiu – co ja uważam za pewien odchył (hipokryta). Są jeszcze fajki, które psikają nam WD-40 po naszych przyrdzewiałych – w danej chwili – nerwach. Ale czy mi chodziło o takie dragi?

A jesteście sobie w stanie wyobrazić takie używki, po których znikają najbardziej Was irytujące ludzkie zachowania i zwyczaje? Idziecie sobie spokojnie do dilera i kupujecie woreczek z bliżej nieokreśloną mazią, którą możecie skręcić w bibułkę, rozcieńczyć z wodą, itd., po czym spożyć w ten czy inny sposób. Rausz idealny. W moim świecie wykluczyłaby ona całkiem sporą, mimo iż nie jestem konfliktowy, (III) rzeszę ludzi.

Począwszy od tych, którzy popierają swoje tezy wymyślonymi znajomymi czy swoją jakże rozległą wiedzą na każdy temat – ej, no co Ty, piwo nie jest robione na bazie chmielu, mam znajomego piwosza, który dużo pije i mówił mi, że robi się je z mąki i masła, info potwierdzone. Poprzez, dość konwencjonalnie, ludzi zakochanych w pieniądzach oraz, mniej konwencjonalnie, ludzi zamkniętych w ciasnych klateczkach norm i obyczajów. Na wsadzających mi w usta wyrazy, frazy, zdania, a nawet całe akapity, inteligencików, którzy wrzucają mnie do woreczków poprzypinanych w ich główkach, oznakowanych nie-inteligencko, np.:  „fajnie”, „głupek”, „pogarda”, „przecież i tak jestem lepszy od niego”, kończąc. I całe grono innych cwaniaczków, „o których teraz zapomniałem lub pominąłem ich przez litość”. Ale się ze mnie płaczek zrobił, od tych dragów. Bee.

Zastanawiałem się ostatnio jakie to warunki trzeba dziś spełniać, żeby być inteligentem. Ja nigdy nie lokuje się w tym wybitnym gronie, nie określam się jako „inteligentny”. Myślę, że powinna być komisja inteligentów polskich (KIP) robiąca testy dla zainteresowanych, których pozytywny wynik umożliwiłby poprzedzanie swojego nazwiska mianem inteligent. Coś jak po studiach. Mgr inż. Int (Inteligent) Jakub Bartecki. Byłoby fajnie, nie? A może to - popularny ostatnio frazes - stan umysłu? Beka.


Ale czy taki rausz miałby działać chwilowo, czy bezterminowo? Jednorazowa decyzja, czy żyjesz na Planecie Wad, czy w Utopii. Książka wciąż leży obok laptopa. Chyba jednak lepiej, aby ów narkotyki działały standardowo – określenie-czasowo. Przecież My tak naprawdę lubimy wracać do tej Naszej rzeczywistości. A przynajmniej ja lubię. Książka lewituje. I nawet płaczek mi przeszedł. Znowu zaczynam produkować te nieznośne endorfiny. Macie te dragi?

niedziela, 2 czerwca 2013

Krok w kobiecy vlog, ze ściętą głową w tle

Jak Internet długi i szeroki, tak sam nasuwa mi cotygodniowy temat na felieton. Właśnie skończyłem czytać wywiad rzekę z Jerzym Urbanem (prowadzony przez Martę Stremecką), w którym wypowiada takie słowa o ówczesnej rzeczywistości politycznej – „ustrój robił się konserwatywno-komiczny, kapitalny dla dziennikarza, bo tematy aż pchały się w ręce”. Po raz kolejny stawiam się zatem w doborowym towarzystwie parafrazując słowa Urbana – Internet robi się liberalno-komiczny, kapitalny dla dziennikarza, bo tematy aż pchają się w ręce.

I tak siedzę sobie z moimi przyjaciółmi na kawce pomiędzy zajęciami. Spokój, chill out. Aż tu nagle moja przyjaciółka zarzuca filmem, który nie jest wcale skomplikowany, ale wywołuje głuchą konsternację. Wartki strumień naszych, kreatywnych, myśli brutalnie zatrzymuje intelektualne dno, które paradoksalnie działa jak tama, a nie jak typowe dno. Syf, kiła i mogiła. No dobra trochę ściemniam, bo już wiedziałem o tym zjawisku, ale przecież trzeba wprowadzić dramaturgię.

Filmiki proste jak budowa cepa. Nastolatka, a może nawet i dojrzała kobieta, wrzuca w internetowy eter wideo, na którym wyjmuje ze swojej torebki rzeczy i je opisuje. O proszę, tutaj mamy kremik do rąk. A tu nam się zawieruszyła szczotka do włosów. No patrzcie go, jaki nieśmiały, telefonik – oczywiście jakiś Iphone czy Samsung Galaxy S4, zestawienie nie do przyjęcia dla fanów obu firm, ależ ze mnie ancymon. Wyjmuje jeszcze parę gówienek i kończy filmik werbalną puentą, która brzmi mniej więcej tak: no, to tyle moi kochani – czym zawłaszcza sobie dana osoba zaskakująco obfitą publiczność – tak wyglądała moja torebka, sprawdźcie za tydzień jak i czym się będę malowała.

Lubię zadawać pytanie: w jakich czasach przyszło nam żyć? W ogóle moje teksty, proza – o której nie wiecie, wiersze – to samo co z prozą, są przesiąknięte tak ciężko patetyczną atmosferą (o której często przypominam), że niekiedy aż nie chce mi się tego czytać. No ale z drugiej strony, nie żebym nie miał ani troszkę racji w moich wizjach. W zeszłym tygodniu dwóch czarnoskórych mężczyzn wzięło i bestialsko – to dobre określenie – zamordowało angielskiego żołnierza w Londynie. Podejrzani najpierw potrącili ofiarę, a następnie odcięli jej głowę tasakiem i nożem. Świadkowie zareagowali adekwatnie do dzisiejszych trendów - być może takie reguły postępowania w przypadku niebezpieczeństwa i chęci niesienia pomocy dojdą kiedyś do naszego zapyziałego kraju – szybko wyciągnęli telefony i inne tablety, i zaczęli kręcić, aby czasem nie uronić ni łezki z tego świeżego materiału, który można by wrzucić do Internetu sygnując to swoimi pseudonimem, bo przecież nie nazwiskiem, i zbierać fejm oraz wyświetlenia.


Kiedyś, nie tak dawno temu, zastanawialiśmy się wspólnie na zajęciach, czy wypada zestawiać ze sobą kontrasty? Czy można połączyć tragizm i komizm, fantastykę i realizm, piękno i brzydotę, smród i ładny zapach? Wydaje mi się, że skoro można to było robić kiedyś (wszak to sztandarowe połączenia występujące w grotesce), tym bardziej można to robić dziś, gdy Internet robi się liberalno-komiczny, a tematy na felieton aż pchają się zewsząd w ręce.