niedziela, 28 lipca 2013

Porównania, hasztagi i inne takie

Wieszcze wciąż uważają, że wciąż jesteśmy za kratami. Brak wolności mnoży niezadowolenie wprost proporcjonalnie, do wódki, która przynajmniej czterdziestokrotnie powiększa radość i beztroskę. Ale ja jednak jestem dociekliwy i uważam inaczej. Krat brak.

Nie od dziś wiadomo, że jak już mówimy, to nie mówimy tak naprawdę. Jak to? No tak to. Moje obserwacje zaprowadziły mnie trochę dalej niż samemu mi się wydawało na początku. Otóż doszedłem do wniosku, że zazwyczaj proste informacje faktycznie przekazujemy niewyszukanymi zdaniami. Idę do sklepu. Zjem bułkę. Ale jeśli wejdziemy z kimś w dłuższą pogawędkę, to prostota owej konwersacji jest już tylko pozorna. W trakcie rozmowy aż tak tego nie widać, ponieważ słowo mówione jest tylko jednym z elementów, na który musimy zwracać uwagę w trakcie rozmowy. Natomiast czytając skupiamy się tylko na tym, co jest napisane (dla niektórych, na tym co pisze – przyp. JB). No chyba, że mówimy o komiksie, albo ktoś nazywa czytaniem przeglądanie gazety lub książki tylko z obrazków. Ale to inna bajka.

Doszedłem do wniosku, że nawet nie będąc gejzerem intelektu, każdy mówiący osobnik homo sapiens ma wrośnięte, w swój naskórek werbalny, porównania i metafory zdobywane w trakcie wychowania. Dlatego rozmawiając, nawet mimowolnie wtrącamy jakieś, zmuszające nasz mózg  do pracy i wizualizacji ich frazy, które pomagają nam osiągnąć cel naszej informacyjnej wędrówki. Coś zawsze jest „jak coś”.Od tych mniej wyszukanych: leje jak z cebra – mało kto wie co to jest ceber, ciemno jak w dupie u murzyna – dyskryminujące, lecz jeśli byłbym człowiekiem odpowiedzialnym za badanie języka – językoznawcą, to zbadałbym kto wymyślił owe porównanie, bo, wydaje się ciekawym, czy swoją wiedzę na temat ilości światła w miejscu pęknięcia pleców czarnoskórego człowieka czerpał ze swoich doświadczeń empirycznych. Jeśli tak, oznaczałoby to, że homolobby istniało dużo wcześniej niż mogłoby nam się wydawać, co byłoby nieznośną informacją dla większości homofobów, którzy pewnie owego porównania używają.

Wracając do porównań. Do tych bardziej wyszukanych, które rozmówca tworzy w trakcie mówienia, mogących być efektem wieloskładnikowego ciasta słownego, które nasz interlokutor w trybie ekspresowym piecze wsadzając je, aby się ładnie upiekło, do piekarnika swoich inspiracji. Będąc zatwardziałym idealistą pisarstwa, jego roli i misji na świecie, cieszę się, że tak jest. Czasem te głębsze przemyślenia leżą na ziemi, wystarczy je tylko podnieść, albo odkopać.

Świeżością ostatnich miesięcy są tzw. hasztagi, wymyślone zapewne przez amerykańskich naukowców. Cóż to jest? No pewnie, że wszyscy to wiedzą, Kuba, #CaptinObvious . Dlatego być może jesteśmy świadkami wielkiego przełomu małej rzeczy. Będąc pod wpływem Roku 1984 Orwell’a wydaje mi się to świetnie dopasowywać do jego wizji. Tylko że jest dziś rok 2013, trochę się George’owi lata pokićkały. W utopijnej książce istniał język partyjny angsoc, który dążył do zminimalizowania wyrazów tak, aby ludzie stracili wolność nawet w przestrzeni słownej. Powolutku, o czym już kiedyś pisałem, kultura jest zżerana przez pieniądze, które w dużej ilości dają nam ogromną władzę. Czy już to widzicie?

Nie ważne jest to, na co patrzysz. Ważne jest to, co widzisz. Hasztagi zjadają w porównaniach słowa jak oraz czyli. Być może wkrótce dojdziemy do takiego momentu, w którym będzie to wyglądało mniej więcej tak. „Siema, nie wychodzimy, widziałeś pogodę na dworze? #leje #ceber”. „Nie lubię wieczorów - #ciemno #dupamurzyna”. Moje myśli prowadzą jednak do większej hiperboli tego problemu. Rozmowa składałaby się wtedy z samych hasztagów. #5 #kampię #dom #dwór #leje # ceber, albo #hejt #ciemno #dupamurzyna. Ale to tylko moja wyobraźnia. Albo nie?

Reasumując, #rozprawka. Cieszę się z tego, co zauważyłem. Daje mi to nadzieję, że jednak pisarstwo naprawdę jest ważne i mogę sobie spokojnie iść w tym kierunku. Skoro wszyscy używają porównań, to twórcy niekonwencjonalnych mieszanek słownych są towarem, na który jest popyt. Wszak ludzie czytają świat porównaniami na co dzień, nawet nie zaglądając do książek. Jak bardzo zwiększa się ich moc, jeśli używają tych zaczerpniętych z książek? Jest wręcz nieograniczona. Umiejętność dobrego posługiwania się słowem, to przyziemna, lecz jakże ważna wolność, dzięki której każdego dnia za darmo (co jest bezcenne zarazem)latamy poza horyzont rzeczywistości #Gagarin.

niedziela, 21 lipca 2013

Balansowanie po wyroku

Iluminaci to dość powszechnie pojawiający się motyw ostatnich dni. Zewsząd ktoś o nich ciągle wspomina, ale zaraz, zaraz, czy my czasem nie mamy do czynienia z deja vu? Być może, ale istnieje również prawdopodobieństwo, że to ja tylko jestem ślepy na te wszystkie, składające się w piekielnie śliczną układankę elementy, które widać każdego dnia, każdej nocy.

Już kilka lat temu lubiłem wczuwać się w takie teorie spiskowe. Przypominając glonojada ssałem ekran oglądając kolejny filmik, o „najprawdziwszej z wszystkich prawd”, szczycąc się tym wewnętrznie, że pojmuję właśnie wiedzę dostępną tylko dla nielicznych. Zaczynałem dostrzegać niedostrzegalne, co jest fundamentem każdej wiary w metafizyczny świat. I faktycznie klika odpowiednich szlifów dokonanych na nietrudnym do manipulacji, młodym intelekcie sprawiło, że zaczynałem w te bzdury wierzyć.

Później jednak działo się to i tamto, ciemne punkty mojego mózgu zaczynały nabierać takiej czy innej barwy i stało się to, co się stało. Powrót w wielkim stylu. Czasami, co nie jest raczej wadą, wydaje mi się, że są pewne rzeczy, które idealnie manewrują po klawiszach mojej wyobraźni – krótko mówiąc, pozostała mi dziecięca maniera. Im coś bardziej intrygujące, tym prędzej zostawiam wszystkie aktualne rzeczy, którymi się w tym momencie zajmuje i zanurzam się w danej materii, aby poznać ją do dna.

Zapomniawszy więc o Iluminatach, ponownie ich poznałem. Odpaliłem sobie jeden z filmów. Najlepsza jest ta tajemnicza muzyczka, która leci w trakcie, kiedy na ekranie pojawiają się teksty. Oglądając go coś nie chciało mi dać spokoju. I nie była to bynajmniej sprawa zakonu szatana, który chce opanować „boską” Ziemię. Ja po prostu już ten film widziałem. Te same niedostrzegalne fakty wróciły do mnie jak bumerang, który powrócił z przydługawych pozahoryzontalnych wakacji. Lecz tym razem, będąc trochę starszym niż poprzednim razem (kiedy się spotkaliśmy Luke) wyciągnąłem trochę inne wnioski.

Już chciałem negować całokształt, co wypada z takimi herezjami robić, ale dobrze stojący na nogach mój punkt widzenia, zachwiał się, gdy zacząłem łączyć fakty. Czy to aby nie Iluminaci właśnie wieszczą nowy porządek świata? Czy to nie oni uważają, że jest jakieś drugie – wielkości Rowu Mariańskiego – dno słów „Rain Man”? Reszta interpretacji sama rozsypała się jak świnka z oszczędnościami po spotkaniu z młotkiem.

Dziwny to rok – pomyślałem sobie. Abstrahując od moich osobistych pozytywnych wydarzeń, rozpoczęła się pokoleniowa zmiana w europejskich monarchiach. Najpierw z tronu abdykowała Beatrycze – królowa Holandii, po ponad 30 latach panowania oddała władzę swemu synowi. W Hiszpanii już niedaleka droga do poważnych zmian, bo ponad 5 milionów bezrobotnych nie może być długo trzymanych w ryzach. Dziś belgijski król Albert II również abdykuje na rzecz swojego syna Filipa I. A może tam na górze też już następują jakieś zmiany?

We wspomnianym wyżej filmie wieszczono globalny atak Iluminatów, datując go na rok 2012. Zimny pot zalał całe moje ciało – w trakcie pisania tego felietonu – kiedy przypomniałem sobie, iż śmierć JF Kennedy’ego była spowodowana niesprecyzowanym, ale jednak, atakiem na Zakon, więc tym tekstem sam załatwiłem sobie egzekucję. A może obliczenia, tak jak w przypadku Majów, były nieprecyzyjne. Albo po prostu poślizgnęli się, w filmie, o rok, tak aby prawdziwa data wprowadzania nowego porządku świata była niespodzianką. To się okaże.


No nic. Parę już tych końców świata przeżyliśmy, jakby nie było. Rain Man – człowiek od deszczu, też coś się ostatnio opiernicza, bo u mnie w ogóle, w dalszym ciągu, nie pada. Aaaa… To ja już wiem co się święci. Z filmu dowiedziałem się, że Iluminaci zanim coś zrobią tysiące razy ukazują nic – a jednak – nie znaczące znaki, żeby obwieścić co się stanie w przyszłości. W tym wypadku pozostaje mi się tylko ładnie pożegnać, bo skoro Iluminaci mnie odpalą, to nie napiszę w przyszłym tygodniu tekstu. A jeśli nie napiszę za tydzień felietonu, to przynajmniej będziecie wiedzieli z jakiej przyczyny. Wy też uważajcie. Jeśli w tej chwili wyobrazicie sobie wszystkowidzące oko w kształcie sześcianu, a nie jak w oryginale – piramidy, dokonaliście bluźnierstwa. Sorki. Wyrok już zapadł.

niedziela, 14 lipca 2013

Krople na ekranie

Niestety potwierdziły się zapowiedzi moich znajomych. Szkocja – północna część deszczowych Wysp wciągnęła mnie w swój depresyjny klimat. Ciągle leje promieniami słonecznymi, a deszcz postanowił wypłukać z mojej głowy wszystkie ciekawe pomysły i przestawić ją na tryb zamulacz.

Cała ta moja pogodowa depresja rozpoczęła się zresztą jeszcze przed wyjazdem. Już w Polsce zakiełkowały pierwsze objawy, jeszcze nienabytej, choroby. Nie sypiam za długo, dlatego zaraz po wstaniu, a może nawet powinienem powiedzieć po niewyspaniu. Zatem zaraz po niewyspaniu już mi się nic nie chciało. Też to macie? Tak, to lenistwo. Jednakże w moim przypadku miało ono inne podłoże. Wiedziałem, że wyruszam do kraju, który słynie z deszczowej pogody wpędzającej ludzi w złe samopoczucie psychiczne. Promienie słońca, wbrew pozorom, nie tylko dają nam szansę zmienić, choć w większości raczej nieudolnie, kolor skóry. Dlatego tym bardziej byłem zdziwiony, że przedwyjazdowe upały (+30°C) wywołały u mnie manierę słabych.

Na moje nieszczęście zajechałem tu wieczorem, więc nie wiedziałem jaka jest pogoda. Jedni mówią, że sam ją tu przywiozłem. A może to ja sam tak mówię, wciągając samego siebie w megalomańskie gierki. W każdym razie zajechałem i poszedłem spać. Rano wstałem i już było coś nie tak. Pierwsze listki choroby zaczęły się rozwijać – myślę sobie, ale z drugiej strony chorobowe porównanie wydaje mi się strasznie niedorozwinięte. Czytałem kiedyś o takowym porównaniu, pomyślałem, że jest to, a jakżeby inaczej w obecnym położeniu, pathetic – żałosne, dla angielsko niekumanych. A teraz sam tego używam.

Mija właśnie trzeci tydzień odkąd tu jestem. No dobra dwu i pół tydzień, w gwoli ścisłości. I nic jeszcze nie spłodziłem. No, no, no. Nie chodzi mi o to, o czym myślicie, zboczuszki. Nie napisałem żadnego tekstu. Moja wordowa kartka nie pokazała dwóch czerwonych kresek. Czuję regres twórczości, regres przelewania i wlewania Wam moich złotych, światłych myśli, rozświetlających Wam wszechświat. Nie żebym myślał, że to działa na Waszą niekorzyść. No dobra, może trochę. Ale musicie mi wybaczyć. To przez ten deszcz. Przyjechałem tu, do Edynburga, i ciągle leje. A ja już przekliknąłem swój tryb z zamulacza na pracownika.

Teraz mój dzień wygląda następująco: budzik, kawa, autobus, roba, obijanie się, sen, budzik… Jakbym miał dziewczynę zapewne wyglądało by to tak: budzik, kawa, autobus, telefon, roba, telefon, roba, telefon, telefon, kąpiel, pięciominutowy film, sen, budzik…. I dlatego, nawet starając się czytać Rok 1984 Orwella, nie mam ochoty tego robić. Mam ochotę po prostu się położyć i nic. Fejsik i koniec. Dałem się wpędzić w maskę pracownika. Lipa.

Wracając do depresji. Mam ją. Leje słońcem na maksa. Każdy z Was nabawiłby się tego, co mnie w tej chwili trapi i robi ze mnie impotenta. Zawsze się, z resztą, mówi, że deszcz przynosi depresyjne stany. Chociaż nie wiem dlaczego. Ja akurat, choć może to złudne, lubię deszcz. Sam kropię na wirtualne kartki, a tęcze pojawiają mi się bez Słońca. To tak, jakbym potrafił sam nadać formy, formującym się w mojej głowie treściom. Ale to ponownie jest megalomańskie, kurwa, wszystko dzisiaj, to jedna wielka megalomania.

Ale nie tylko mnie ta słoneczna depresja wzięła. Wyobraźcie sobie osobę, która jest mega rozpoznawalna. Będąc taka wychodzi sobie na jedno z najbardziej obleganych w lato, w jakimś kraju miejsc. I będąc rozpoznaną skamle na Internecie, że jest „jak w klatce”, bo ludzie. Oj, biedaczysko, przecież ludzie powinni dać jej spokój! Leave Britney alone! Czy tam Rihanna, alone! Ale czy będąc osobą publiczną, rozpoznawalną na całym, no może większości, świecie nie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić, że ludzie będą, widząc nas, wariowali? Ach ta deszczowo-słoneczna depresja.

Obecna aura spowodowała również inne odchyły. A może pojawiły się one dużo wcześniej? Weźmy na przykład taką historię. Raper wypuszcza nową kolekcję swoich ubrań, bo większa jest dziś kasa z ciuchów niż z samego rapu. Na jednej z koszulek jest jego twarz stylizowana na Che Guevare, co wzburzyło pewne środowiska. Na fali wzburzenia widać lekko zarysowaną pianę absurdu. Dlaczego? Ponieważ Ci Wzburzeni sami wzywają do rewolucji, trzeba przecież obalić PO, Komoruskiego, TuSSka, przecież jesteśmy niesuwerenni przez działania tych targowiczan. A rapera wsadza się w koszyk „lewackiego ścierwa” – sierpem i młotem… -  bo teraz tak najłatwiej i od razu nam lżej. Niedługo dojdziemy do tego levelu skandalu, że będziemy lewakami i nie Polakami za samo NIEPOŻĄDANE myślenie – Policja Mysli, jak u wspomnianego wyżej Orwella.


I tak doszliśmy do sedna. Leżę teraz w łóżku z podciągniętymi do klatki piersiowej nogami. W pokoju jest ciemno, bo drażni mnie światło. A na dworze leje słońcem. Czuję się tak źle, że nawet nie zauważyłem od tych trzech tygodni, iż owszem leje, ale nie deszcz. Że mojej depresji nie ma. Jest niedziela - dzień odpoczynku, a na horyzoncie znów bezchmurne niebo. Wierzyłem w to, co ludzie mówią o deszczu na Wyspach, ale teraz sam już nie wiem. Czuję się jak w klatce przywiezionej przez siebie rewolucji – pogodowej, może zatem uda mi się uniknąć nalepki lewaka. Znowu upalny dzień. Gdzie ten wyspiarski deszcz ja się pytam?

niedziela, 7 lipca 2013

Tabloidowa drzemka

Siedziałem sobie dzisiaj czytając w domu gazetę. Nagle, nie wiedzieć kiedy, Morfeusz wziął mnie w swoje ramiona i przekimałem się ze trzy kwadranse. A oto co się działo w tym czasie w mojej głowie.

Otwieram drzwi od domu i wychodzę. Adrenalina wzrasta wraz z każdym krokiem. Każdy stopień schodów na klatce daje mojemu organizmowi dawkę pobudzającego specyfiku. Od serca aż po paznokcie. Niekończąca się spirala stopni potrafi nieźle zawrócić w głowie. Ci mniej wytrwali odpadają jeszcze przed wejściem, ale ja wchodzę. Włączam światło, aby rozświetlić tę pieczarę. To królestwo pająków, szczurów oraz duchów. Czuję się trochę jakbym penetrował wietnamskie schrony podczas wojny ze Stanami Zjednoczonymi w drugiej połowie poprzedniego wieku. Labirynt niekończących się uliczek. Mijam po drodze kilku bardzo opalonych dżentelmenów, którzy raczą się cesarskimi trunkami. Poszczuty ich przeszywającym wzrokiem uciekam jak piesek z podkulonym ogonem. Wydawało mi się, że panowie unoszą się trochę nad ziemią, ale być może to tylko złudzenie.

Klucznika nie ma na miejscu. Sam muszę otworzyć zamki. Dokonać wyboru tego właściwego klucza, spośród całego pliku. Klucznika być może w ogóle nigdy nie było. Nie pamiętam. Otwieram kilkudziesięciokilogramowy drewniany prostokąt. Obraz wprost z najczarniejszych zakątków wyobraźni. Ciemność wnęki korytarza przyprawia mnie o dreszcze. Do tego ta stale kapiąca woda z rury. Dźwięk każdego rozlania się kropli na betonowej posadzce wywołuje depresyjne myśli. Jakby ktoś wraz z otwarciem drzwi wstrzyknął mi wirusa demolującego moje endorfiny. Przecieram dłonią pot z czoła i wchodzę w ciemność. Na obu ścianach, wzdłuż kolejnego odcinka labiryntu, różnokolorowe drzwi. Cała gama barw, lecz barwy jakby wyssane z piekła. Nad każdym z osobna przybita deska. „Czy ja nie znalazłem się czasem w więzieniu?” – zapytałem sam siebie. Nie widać co kryje się za żadnym ze stalowych gniazdek kontaktu ze światem zewnętrznym domniemanych lokatorów. Ale na deskach wypisane lub nawet wyryte inicjały, bądź nazwiska.

Czytam każdy z osobna. Passent. Stomma. Tym. Urban. „Ktoś mnie słyszy?” – krzyknąłem w eter. „Być może” – odpowiedział eter. Spytałem z kim mam przyjemność. „Nazywam się Daniel Passent”. Dziwna zbieżność danych z monarchą felietonu. „Co pan tu robi, panie Passent?” – bardziej wykrztusiłem niż powiedziałem. „Proszę pana, zostaliśmy tu zamknięci, aby delikatnie pociemnić swe umysły. Powiedzieli nam, że nasza inteligencja potrzebuje zastrzyku ciemnoty. I faktycznie ciemno tu. Albo to ja jestem ciemny, a tu jest jasno?” – odpowiedział. „A koledzy dlaczego nic nie mówią?”. Po chwili namysłu rzekł – „koledzy się na mnie obrazili i w ogóle się nie odzywają.” Zapytałem jak to możliwe, żeby tuzy felietonu zachowywały się jak dzieci. „Drogi panie, miałem zbyt oświecone myśli. Moje słowa były jak migająca lampa, która tylko na chwileczkę oświetla drogę, aby za chwilę zgasnąć. Stwierdzili, że jeśli ja nie przestanę migać, to oni mnie do swoich ciemności już nie wpuszczą. I stało się. A teraz to już nawet błysnąć raz na jakiś czas mi się nie chce” – wyjaśnił.

Z minuty na minutę było coraz gorzej. Sam właściwie nie wiem po co tu przyszedłem. A mój rozmówca markotniał. „Słyszał pan o trotylu?” – powoli zaczynał bredzić. „albo o jakichś niepowodzeniach polaków? Może jakaś aferka?”. Pytań było coraz więcej. Żarząca się w mym duchu atencja wygasała wystawiona na powiew tabloidowej sieczki. Wreszcie nie wytrzymałem. „Skończ pan! Wstydu sobie pan oszczędź. Z króla stajesz się pan błaznem” – naskoczyłem na niego. „Błazen! Świetnie, świetnie! Błazen, kretyn, idiota! Tak! Tak!” – wykrzyczał uradowany. Wyszedłem stamtąd. Zrobiło mi się nagle ciemno przed oczami, więc poszedłem w stronę światła w akompaniamencie żałosnego skowytu poszukiwaczy skandalu.

Światło ponownie wypełniło mój organizm hormonem szczęścia. Wziąłem głęboki wdech, aby moje płuca wypełniły nową energią zakamarki zainfekowane atmosferą sprzed paru chwil. Wchodzę po schodach do góry, aby moja krew popłynęła szybciej. Otwieram drzwi do domu i siadam na fotelu z gazetą. Otwieram na stronie, na której utkwiła zakładka. Czytam. Przez chwilę przewinął mi się ciemny obraz. Jakby ktoś na chwilę zgasił mi światło.


Mucha siadająca na moim nosie wybudziła mnie z popołudniowej drzemki. O mało jej z resztą nie połknąłem. Jestem cały mokry. Łapczywie sięgam po leżącą na stole gazetę. Uff. Jasno. Mistrzowie felietonu w stałym miejscu. Tematyka ich tekstów prześmiewcza, ale sensowno-merytoryczna. A już obawiałem się, że tabloidem zarazili się nawet legendarni felietoniści.