niedziela, 28 grudnia 2014

Kolejny 31

Wielkimi krokami nadchodzi koniec roku - czas podsumowań. Wylejmy trochę lukru.

Szczerze mówiąc nie chce mi się sumować tego roku. Mogę jedynie powiedzieć, że było to najbardziej intensywne 365 dni w moim życiu. Zapewne będę tak już mówił do końca życia w okolicach 31 grudnia, ale nie ważne.

Bardzo Wam dziękuję, że jesteście ze mną już prawie drugi rok - jestem z tego powodu bardzo dumny. Nie będę dzisiaj długo pieprzył. Wszyscy łapiecie oddech po Świętach, nie męczę Was.

W Nowym Roku, życzę Wam tylko: 
- żebyście w przyszłym roku postarali się być lepszymi, w myśl słów piosenki ja jestem jednym z tych, co wygrali życie, bo od zawsze lepszym chcą być
- żebyście złapali lub wciąż gonili szczęście - nie wiadomo, który z tych dwóch stanów jest lepszy;
- żebyście wrócili do Polski albo wyjechali - up to you;
- żebyście mieli dużo pieniędzy i dużo wódki - czy co tam wolicie;
- żebyście czytali więcej wartotoczytać, bo wartotoczytać.

Nie ochlejcie się za mocno ze środy na czwartek - albo ochlejcie. Do zobaczenia w przyszłym roku!

niedziela, 21 grudnia 2014

Coś o niczym

Tysiące tematów walczą o zwycięstwo. Maja mało czasu. Ludzie prowokują. Wszystko prowokuje. Ale nie mogę się wdawać w żadne kompromisy. O niczym w tym tygodniu nie pomyślałem, więc o niczym powinienem napisać.

Za dużo wolnego nigdy nie działa na mnie dobrze. Oczywiście śpię wtedy dłużej i wiele godzin marnuję na, tzw. nicnierobieniu, ale później mam wyrzuty sumienia. Więc staram się o czymś pomyśleć. Prowokuje samego siebie do myśli, ale te nigdy, bezczelne, nie przychodzą na zawołanie. Zatem szukam i czytam, i oglądam, i znowu szukam, żeby znalazła się chociaż jedna myśl – nowoczesna i rewolucyjna. Musi być nowoczesna i rewolucyjna, bo żadne inne nie są warte złamanej sekundy.

I byłem już bliski pomyślenia sobie czegoś, kiedy obejrzałem filmik, na którym banda dzieciaków buczy, huczy, wyzywa i je na sali sejmowej. Prawie że już coś urosło z tego infantylnego ziarna polityków, ale nie! Dupa. Nie lubię tego gówna; tylko trochę posmutniałem.  

Kolejnym bodźcem, pomyślałem, będzie film, który prawie, że sprowokował mnie do myślenia. Leżałem wygodnie w łóżku, film wyciskał z siebie treści, jakby co najmniej był cytryną. Kwaśna prawda szczypała w oczy, i byłem o krok, o krok od rozważenia tego i owego. Znowu nic. Myśl urwała się jak ptak z drzewa.

Pomyślałem więc, że jeżeli chcę gdziekolwiek szukać, to ewidentnie w prasie. Prasa prawdę ci powie, mawiają głupcy. Wertuję. Przeglądam. Czytam! Felieton, komentarz, artykuł. Kurwa, nic nie ma. Mocno sfrustrowany rzuciłem gazetą w kąt i przydeptałem jej leżące oblicze. Dość tego. Gdzie te myśli nowoczesne i rewolucyjne? Gdzie!?

Ostatnim bastionem prawdy o życiu jest literatura. Łypnąłem więc, zdyszany po walce z gazetą, na półkę z książkami. Jeden, drugi, trzeci tytuł – wszystko przeczytałem. Wszystko sobie już o tych książkach pomyślałem. Kiedyś do nich wrócę i pomyślę sobie wszystko drugi raz. Ale nie teraz. Potrzebuję czegoś świeżego. Czegoś nowego. I łapię za książkę, której jeszcze nie przeczytałem. Uradowany jak dziecko. Rzucam się w sztorm strof; pływam jak olimpijczyk; biegnę po wersach, rozdziałach.

Pomogło! Doszedłem do wniosku, jako samozwańczy intelektualista, że właśnie to moje niemyślenie jest najbardziej wysublimowaną myślą tego tygodnia. Skoro sobie nic nie wydumałem, to znaczy, że wymyśliłem właśnie n i c. Byłem z siebie dumny.

Kiedy jednak pokazałem ten tekst moim niezawodnym krytykom, zapytali mnie oni, czy nie powinienem jednak poszukać głębiej – wszak każdy może wymyślić sobie nic. Tekst o niczym nic nie jest warty! Nie mogłem się zgodzić. Wreszcie złapałem byka za rogi – musiałem iść w zaparte. Powiedziałem więc, że nie mogę się wdawać w żadne kompromisy, gdyż jestem bezkompromisowy i nie mogę sprzeniewierzać się sobie ani zdradzać siebie.[1] I to by było na tyle w tym tygodniu. A kto coś myślał ten trąba.



[1] Syfon aka. Pylaszczkiewicz w Ferdydurke, Witolda Gombrowicza.




niedziela, 14 grudnia 2014

Oziębiając Słońce

Ogólnie to podchodzę do chodzenia z pewną rezerwą. Nie, żebym nie lubił, czy coś, ale coraz bardziej niepewnie stąpam po chodnikach. Od czasu, kiedy krawężnik wszczął ze mną bójkę, chodzę wręcz lekko podenerwowany.

Nie pomyślcie sobie czasem, żem wariat. Zacznijmy od tego, że jak byłem młodszy, to chodzenie sprawiało mi przyjemność. W zależności od tego, gdzie szedłem, moja miska zwana twarzą (czy na odwrót), cieszyła się bardziej lub mniej. Włóczyłem się na lewo i prawo. Moje osiedle zapewniło mi wiele lat kluczenia, które nigdy nie przyniosło żadnego zamku. Co prawda człowiek, tym bardziej młody, nie zawsze chodzi prawidłowo. Jak się okazuje, można  zawodowo uczyć chodzenia, ale czy taka profesja nie istniała już od wieków?

Droga mojego życia, jakby powiedział Coelho, nie przebiegała pod znakiem większych trudności. Chodziłem bez celu. To w ogóle jedna z czynności, które nie mają większego sensu. No chyba, że się ten sens znajdzie. W końcu w „bez sensie sens jest jedynym awansem”.

Przejdźmy dalej. Pewnego dnia „w życiu pomyliły mi się kroki i od tego czasu zacząłem chodzić krzywo[1]”. Był to bardzo ważny moment mojego życia. Krzywe wędrówki okazały się dużo łatwiejsze, niż te proste. Od tamtej pory dni upływały mi pod znakiem jakiegoś oszołomienia; chodniki wydawały się gładkie jak stół. Wydawało się, że nic nie jest w stanie zaburzyć mojej pozytywnej pomyłki i jej skutków.

Najgorsze jednak nadeszło. Kiedyś snułem się pewną ciemną uliczka. Światło dawno na niej zgasło; mieszkańcy również zgaśli już jakiś czas temu. Ja natomiast szedłem. Może być również tak, że to ja pogasiłem wszystkie lampy. Albo to one zgasły dla mnie.

Zachwiany jak budynek w trakcie silnego wiatru, wdałem się w bójkę z o wiele silniejszym… krawężnikiem, który skarcił moje krzywe kroki. Od tej pory chodzę ostrożnie – za każdym razem ozięble spoglądając w stronę wschodzącego Słońca.



[1]  Marek Hłasko, Następny do raju.

niedziela, 7 grudnia 2014

Pomiędzy wschodami

Dziś jest kolejny dzień, kiedy budzę się w środku nocy i jest godzina 11. Nie jestem w stanie sobie wytłumaczyć, dlaczego tak się dzieje.

Wieczorny spacer z pieskiem przed południem nie daje mi spokoju - co mam o tym wszystkim myśleć. Rzucamy psu kość, za która ten lata jak oszalały. Jest to wytresowany zwierzak albo dostał przed wyjściem tabletki na ADHD. Podejrzewam, ze mądrością przerasta wielu ludzi. Kolejny rzut - kolejny sprint.

Wzrok, dźwignia serca, pracuje na pełnych obrotach. Jakże duża radość daje taka wspólna z psem zabawa. Ale powoduje też pewien, zacyfrowany, smutek. Może dlatego, że za dużo sobie wyobrażam. Nie moja wina, ja przynajmniej zwlekłem się z łóżka.

Po prostu. Widzę oczami serca, które nie chce patrzeć. A piesek zdyszany na porannej zmianie, za swoja kostka biega, merdając ogonem. Położył się. Chce odpocząć, ale kolejny rzut nie pozwala mu na obojętność. Wiec biegnie.

Wracamy do domu. Pies kładzie się na swojej derce. Już nawet nie chce jeść. Albo nie ma siły. Spoglądam na jego zmęczone oblicze i liczę oddechy. Moje oczywiście. Przerwa.

Kiedy zegarek wykręcił nam kolejny numer, znowu idziemy na spacer. Zamglone budynki mówią wszystkim dobranoc. Ale to jeszcze nie czas na spanie. Ktoś w końcu nie wstał z łóżka przez cały dzień - nawet lewa nogą. Niektórym budzik ogłasza dopiero pobudkę.

Wieczorne igraszki z diabłem, którego nikt nigdy nie widział. Cyrografy same się jednak nie podpisują - czytelnie imię, nazwisko i datę. Kość natomiast ponownie wiruje w powietrzu jak liść, dopóki pies jej nie złapie i nie przyniesie. Później, radośnie merdając ogonem czeka na kolejne rzuty.

Gdy wracamy do domu, zwierzak, zmęczony drugim spacerem, kładzie się na swoim miejscu. Pewnie oczekuje jedzenia lub pieszczot. Ale po drodze kostka wypadła mu z pyszczka i jutro, bez zapamiętania, będzie gonił za nowa. Zasnął.


I tak właśnie sobie myślę w niedziele, której chyba nie było. O zabawie ludzi z kością. Tylko nie mam psa (wiec kto biegał?). Słońce nie raczyło dzisiaj wstać. Zakryło się po sama głowę szara kołdrą chmur i pochrapuje.