niedziela, 25 maja 2014

Równi goście

W latach 1952-1955 zbudowane zostało osiedle Pruitt-Igoe, w St. Louis, w stanie Missouri. (zdjęcie zamieszczam (celowo) pod leadem) Jego historia skłoniła mnie do pewnych refleksji.



Zapewne zastanawiacie się, dlaczego zaintrygowały mnie losy jakiegoś osiedla, w jakimś mieście, w jakimś stanie. Już śpieszę z wytłumaczeniem. Pruitt-Igoe powstało w celach socjalnych – mieszkania dostawali ludzie aktualnie potrzebujący. Kompleks liczył sobie 33 jedenastopiętrowych wieżowców zbudowanych z, tzw. wielkiej płyty ułożonych w, jakże, funkcjonalne, symetryczne pasma. Początkowo wszystkim żyło się w miarę. Jednakże z upływem czasu na osiedlu rozrosła się przestępczość i wandalizm,  z czego wynikał również, w późniejszym okresie jego istnienia, brak chętnych do zamieszkania . O Pruitt-Igoe panowała opinia, że jest to miejsce, w którym nie da się żyć.

Miejscowe władze znalazły się w patowej sytuacji: co zrobić z takim felernym osiedlem? Odpowiedź sama pcha się w moje usta, a że szanuje Was – czytelników –  uważam, że też znaleźliście się właśnie klatce oczywistego, trochę wręcz instynktownego rozwiązania. Jak pokazała historia lokalni politycy St. Louis, to musieli być równi goście - oni również ulegli temu trywialnemu pomysłowi i wprowadzili go w życie.

Zatem, jak już się domyślaliście, 15 lipca 1972 roku Pruitt-Igoe zostało zrównane z ziemią, dzięki czemu problem przestępczości i wandalizmu na jego terenie znikł.

Do jakich refleksji pobudziła mnie ta historia? Zastanawiałem się trochę, jak to jest, że politycy w Polsce cieszą się tak złym zdaniem. Sam niejednokrotnie opisuję ich jako świnie, itd., ale odpowiedź jest chyba dość prosta. Załóżmy, że, w takiej samej, patowej sytuacji (jak ich koledzy po fachu z St. Louis) znajdują się nasi lokalni wybrańcy.

Zapewne do rozpracowania osiedla powstaje sztab kryzysowy, który z pomocą służb mundurowych, osiedlowych, itd., stara się – ten sztab-  polepszyć image osiedla. Ładuje się w to kupę kasy, masę pracy i w ogóle. A wystarczyłoby podłożyć pod ten problem materiały wybuchowe i zrobić show – bo pewnie wszyscy chętnie by na coś takiego popatrzyli. 


Trochę zabawy, a wizerunek zarówno polityków, jak i osiedla, to byłyby swoiste carte blanche, którymi można swobodnie dysponować. No dobra, chyba jednak żartowałem.

niedziela, 18 maja 2014

Chora szkoła

Jako, że pogoda w dniu dzisiejszym znacząco się poprawiła – a jest to oczywiście determinanta dobrego samopoczucia – pomyślałem, że może dzisiaj zajmiemy się czymś ważnym.

Nie żebym zawsze pisał o pierdołach i teraz nagle starał się zrobić z siebie inteligenta i męża stanu. Albo, że zawsze mam wszystko w de, a teraz nagle zacząłem się przejmować losami świata i Polski. Nic z tych rzeczy. Po prostu czasami zdarza się tak, że ja sobie coś myślę, a tu nagle po jakichś paru – i mówię tu bez pychy czy pruderii – miesiącach pojawia się to w mediach, jako problem społeczny, na który warto zwrócić uwagę.

Co mam na myśli? Zjawisko to zostało zdefiniowane jako testocentryzm. Nie uważam, żebym był prorokiem lub geniuszem, więc jeśli powiem, że sprawa dotyczy polskiej edukacji, to chyba nikt nie będzie zaskoczony. Problem jest niestety poważny – jako że jestem humanistą #falahejtów, to problem widzę gdzie? Oczywiście, że w cyfrach i w logice.

Otóż testocentryzm to, jak zgrabnie zdefiniowała Ewa Wilk w najnowszej POLITYCE,  system, w którym nie liczy się nic poza wynikiem testów. Na tym koncentruje się uczeń, nauczyciel, rodzice, szkoła, system. I tak jest w rzeczywistości – sama instytucja klucza egzaminacyjnego, zakrawa o prozę Bułhakowa czy Gombrowicza, ale z rzeczywistością (czy może bardziej rzeczywistym odwzorowaniem np. wiedzy) nie ma to nic wspólnego.

Nie powiem, żebym już wcześniej, w rodzinnych czy koleżeńskich dysputach nie deprecjonował testocentryzmu, z tym, że nie potrafiłem tego tak zgrabnie nazwać. A jako jeden z produktów naszego systemu edukacji (nazywanego azjatyckim, czyli obłożenie zajęciami od przedszkola, walka o wynik i wściekła rywalizacja), mogę z pełną odpowiedzialnością powiedzieć, że nie chciałbym męczyć mojego dziecka takim trybem. Dlaczego? Bo ci się nie chce, Kuba? Bo jesteś leniem?

Bynajmniej! Po prostu nie chciałbym zamykać mojemu dziecku mózgu, żeby myślało tylko w ramach określonych przez ludzi, którzy przy aktualnej koniunkturze zajmują się edukacją. Nie chciałbym, żeby moje dziecko się w szkole męczyło, aby chodziło tam za karę. By jego wiedzę można było schować do skoroszytu i sprawdzić z kluczem. Jakie jest zatem vademecum, Kuba?

Niestety (no chyba, że zdarzy mi się w najbliższym czasie, wreszcie przejąć władzę na świecie) nie zreformuję systemu edukacji. No ale mogę przytoczyć przykład, który może komuś jakąś furtkę otworzy. Istnieje w Hamburgu szkołą imienia Maksa Bauera. Zlikwidowano w niej normalne przedmioty i lekcje, a w ich miejsca weszły tzw. „biura nauki”, projekty i warsztaty. W porannych „biurach” każdy uczeń w swoim tempie przez dwie godziny doskonali się w czytaniu, pisaniu, językach obcych i matematyce. Projekty to badania w uczniowskich zespołach, również poza szkołą, a są one prowadzone przez np. artystów czy rzemieślników spoza szkoły. Wszystko pięknie. Do momentu, gdy w mieście przeprowadzono duże badanie kompetencji wszystkich uczniów – Ci z Bauera byli o dwa lata do przodu przed resztą. Rozwinęli się mimochodem, przy dobrej zabawie (POLITYKA).  Można?

niedziela, 11 maja 2014

Żeby nie było, że to o chlaniu

W tym tygodniu mam kilka zastrzeżeń do rzeczywistości. Poza tym, nie wiadomo, czy takie pojęcie jak rzeczywistość w ogóle istnieje, więc od początku się w Wami zabawiłem.

Zbyt chyba byłem pijany, żeby polubić otoczenie. Wiadomo, że alkohol raczej zakrzywia czasoprzestrzeń, która wydaje się śliczna i okrągła. A nawet i wilgotna, bo w trakcie picia spadł ciepły deszcz i było przyjemnie. Nie mówię tu o panta rei, o nie. Zatem siedziałem pijany i delektowałem się tym, co widziałem. A widziałem przed sobą masę ludzi, którzy, nie przymierzając, robili to, co ja – siedzieli i pili. Nasze niewyraźne spojrzenia raz po raz zderzały się ze sobą i przecinały jak ostre miecze w trakcie walki. Ale nie byliśmy wobec siebie agresywni. Wyglądało to trochę jak niema wojna – bez użycia broni.

Nie posądzajcie mnie o sztampę. Każdy zna pojęcie walki na spojrzenia, ale ja nie o tym. Moje zamglone przemyślenia i interpretacje obrazów wzroku, zaczęły mi w końcu doskwierać. Jakby babie lato (nazywane też śliną diabła) oblepiło mi oczy. A że nie miałem obok siebie odpowiedniego kompana do rozmowy, to też pogrążałem się dalej, pływając po dnie butelki.

Dodatkowo Słońce bawiło się z chmurami w berka. Po ulewie na chwilę oświetliło firmament, żeby za moment uciec poza mój horyzont. A że siedziałem na górce, to musiało uciekać szybko i daleko. Trochę ta ucieczka trwała. Może nawet uciekało przede mną, kto wie. W każdym razie mnie się już nie dało uratować , bo kilku kompanów przysiadło się obok i wyglądali na takich, którzy chcą porozmawiać. Mimo to wciąż topiłem się w sztormie, jaki rozszalał się w butelce. Zamgliło mi wzrok jak chlor z wody w basenie. Nie potrafiłem się do nich odezwać.

Jak bardzo doskwiera człowiekowi milczenie wobec grupy, która ewidentnie chce porozmawiać, wie tylko ten, który to przeżył. Czyli my wszyscy. Czułem, że piękny świat na alkoholowym rauszu nagle wraca do wyglądu na trzeźwo. To nic – pomyślałem i łyknąłem w ogóle nie bacząc na zaczepki do rozmowy. Autonomia miejsca w którym siedziałem osiągnęła swój zenit – butelka natomiast znajdowała się w nadirze.

Po pewnym czasie milczenie stało się nie do zniesienia, a do zaczepek werbalnych grupka obok dołączyła również dotyk. Czyli coś, co jest ostatecznością, gdy chce się wymusić rozmowę. Jest to też ostatni bastion ludzkiej swobody, na którą przed chwilą najechali obcy i doszczętnie zniszczyli. Nie mogłem nie zareagować.  Wstałem więc, w oczekiwaniu na serię wydarzeń, która wydawała się logicznym następstwem powstania.


Rozejrzałem się dookoła. I nic. Nikogo nie było. Stałem, sam jak palec, po środku dużego placu. Nie kusząc losu szybko zabrałem się i poszedłem na przystanek. W autobusie zastanawiałem się, dlaczego nie kupiłem sobie wódki. Odpowiedź jest prosta: pijany nie wymyśliłbym tego tekstu.  Czyli bawię się z Wami dalej. 

niedziela, 4 maja 2014

Uliczka

Z początku myślałem, że to uliczka w Normandii. Taka, przez którą zawsze w amerykańskich filmach wojennych przejeżdżali zwycięscy, waleczni i w ogóle, Amerykanie. Brakowało tylko Shermanów.

Muszę przyznać, że nietrudno o takie skojarzenie w miejscu, które zdecydowanie poszerza perspektywę. Które przecina dotychczasowe spektrum kadru wzroku, jak wąska asfaltowa droga wylana na samym środku czyjejś posesji. Tutejsze konwenanse również barwią, jak się spojrzy pod odpowiednim kątem, soczewkę, ale przecież my tu tylko przejazdem, D-Day.

Zdania nie płyną wartkim nurtem, ich serpentyny nie zawisają w eterze, chociaż wysublimowany język urzeka. Nawet stojąca na wzgórzu antena GSM nie wejdzie cywilizacyjnymi butami w ten mikroklimat. Człowiek staje się tu wolny od codziennego blichtru, spowalnia pędzącą wskazówkę czasu. W miejscach takich jak to czas ma tyle do rzeczy, co międzynarodowe polityczno-wojskowe organizacje i umowy, czyli tyle co nic.

A przecież tyle się czyta, o zapewnieniach, o obietnicach, o obradach. Nie byłbym zbytnio zdziwiony, gdyby pewne miejsca w niedalekiej przyszłości zawieruszyły się wśród retorycznych potyczek dyplomatów. Ale tutaj nie ma to zbytnio znaczenia, nie rzutuje.

Ciekawe, czy amerykańscy żołnierze, przejeżdżając przez uliczki podobne do tej przede mną wierzyli, że to wszystko ma sens. Że świat znowu będzie czarno-biały, jak na filmie. Nie sądzę, że mogli oni przewidzieć powojenny kolor w kinematografii. A tutaj kolor melanż, bo cyferki pojawiają się incydentalnie, w promilach. I tak co dzień.

Cisza rozrywa uszy, bębenki chcą od niej popękać. Gdzie te Shermany? – zadaję pytanie, ale później reflektuję się, że to nie one produkują ten spokój. Spokój, który chce się wetrzeć w siebie, żeby on się czasem nie urwał, jak pies z łańcucha i nie pobiegł w siną dal. Ale tak się niestety dzieje – drzwi do samochodu to bariera nie do przejścia, a szkoda.


Mała Normandia zostawia ostatni ślad na naszej tęczówce, a na wschodzie kolejny dyktator rośnie w niebotyczną siłę. Shermanów jak nie było, tak nie ma. Ale tutaj nikomu to nie rzutuje, bo niby dlaczego?