niedziela, 25 sierpnia 2013

Cierpienia młodego Emigranta cz.1

W tym tygodniu kończę mój romans z emigracją. Wracam do tej naszej Polski. Na lotnisku pożegnał mnie sam Gombrowicz (ostro).Zazwyczaj cisnę po malkontentach, bo przecież narzekanie nic nie zmienia. Zabiera tylko cenny czas. Ale dzisiaj też nim trochę byłem.

Znów obudziłem się lewą nogą, bo tutaj ruch lewostronny. Źle mi było, choć nie mam w zwyczaju za dużo narzekać, ale było mi bardzo źle. Przestało mnie dziwić, że ludzie nie wracają do kraju. Bo po co? Trzeba mieć naprawdę silną motywację lub studia w połowie, żeby wrócić. Dzięki kolegom z pracy (Seba, Kacper – piona) przeniosłem się w czasie i znalazłem w trakcie emigracyjnego boomu na początku obecnego wieku.

Ale muszę już wracać. Do obowiązków, do rodziny, do przyjaciół. Spakowałem się więc, no bo jak trzeba wracać, to trzeba, i pojechałem na lotnisko. Odprawiłem się on-line, więc na lotnisku nie ma pośpiechu. Zostałem zaczepiony przez starszego pana. Krótka gadka i rozpoznałem go. Witold Gombrowicz. Odezwał się on do mnie w te słowa:

„A lećże Ty, lećże Rodaku do Narodu swego! Lećże Ty do Narodu naszego świętego chyba Przeklętego! Lećże do Stwora tego św. Ciemnego, co od wieków zdycha, a zdechnąć nie może! Lećże do Cudaka naszego św., od Natury całej przeklętego, co wciąż się rodzi, a przecież wciąż Nieurodzony! Lećże, lećże, żeby on Ci ani żyć, ani Zdechnąć nie pozwalał, a na zawsze Cie między Bytem i Niebytem trzymał. Lećże do Ślamazary naszej św. Żeby Cie ona dali Ślimaczyła!”

Musiałem iść.  No kocham tę naszą Polskę, ale o ile łatwiej żyłoby się Polakowi nie w Polsce? Jesteśmy nadludźmi (nie wspominając o narodach, które mają jeszcze gorzej od Nas), bo napotkana Angielka nie była w stanie uwierzyć za ile my żyjemy miesięcznie. Że nasze życie przynajmniej pięć razy cięższe od tego wyspiarskiego. Ale no nie potrafię, nie wrócić do naszego kraju. Pewnie przyjadę tu, na Wyspy, z powrotem w przyszłym roku, ale póki co ten nasz Stwór św. Ciemny płynie w moich żyłach i pozbyć się go nie mogę. Dlatego wsiadłem do samolotu.

Samolot już na pasie startowym pędził, więc Gombrowicz jeszcze to powiedział: „Lećże do Szaleńca, Wariata naszego św. ach chyba Przeklętego, żeby on Cie skokami, szałami swoimi Męczył, Dręczył, Cie krwią zalewał, Cie Rykiem swym ryczał, wyrykiwał, Cie Męką zamęczał, Dzieci Twoje, żonę, na Śmierć, na Skonanie, sam konając w konaniu swoim Szału swojego Cie Szalał, Rozszalał! „ Z takim więc Przekleństwem od samolotu się odwróciwszy, do miasta wrócił.


A ja zanurzyłem głowę w chmurach, pocałowałem horyzont i poleciałem. Dając się Męką zamęczyć, ale chyba inaczej nie potrafię albo potrafię?

niedziela, 18 sierpnia 2013

Ostatnie Tango Mrożka

15 sierpnia polska literatura straciła jednego ze swych tuzów. Niespodziewanie odszedł od nas Sławomir Mrożek. Zabrał ze sobą mieszankę gustu, humoru i refleksji, które świetnie łączył w swojej twórczości.

Pisarze pokroju Mrożka zajmują szczególne miejsce w moim sercu, ze względu na utwory zabarwione groteską, absurdem i humorem, które są moimi ulubionymi. Dlatego tym gorzej przyjąłem tę smutną informację. Nie będę tu pisał co się stało, bo wszyscy oglądają telewizje, więc wiedzą. Chciałbym jednak przybliżyć trochę tę postać (mimo iż każdy może sobie to zrobić na wikipedii). Zrobię to jednak trochę inaczej.

Mrożek był odludkiem. Bez dwóch zdań. Widać to szczególnie, gdy obejrzymy lub przeczytamy któryś z wywiadów z nim. Był jednak również niesamowicie spostrzegawczym obserwatorem, co możemy wyczytać z jego dzieł. Ludzie uważali go za dziwaka, tylko dlatego, że był typem samotnika, który nie miał parcia na szkło, który potrafił sam sobie uszyć garderobę, oraz który przede wszystkim świetnie używał swojego intelektu skrupulatnie zaglądając do ludzkiej, obrośniętej naskórkiem przyzwyczajeń i obowiązujących norm, duszy. Szczególnie cenię pisarzy, którzy wbijają grube szpile w głupotę ludzi, którzy zamartwiają się nieistotnymi rzeczami, a Mrożek był jednym z nich, bez dwóch zdań.


Kunszt pisarza został doceniony również za granicą – jego utwory przetłumaczono na wiele języków. Ze wszystkich dzieł Mrożka, które przeczytałem, najbardziej, co paradoksalnie w obecnej sytuacji trochę sztampowe, podobało mi się Tango – kapitalna metafora peerelowskiej Polski. Zdecydowałem, że nie będę dzisiaj pisał niczego długiego. Szczerze powiedziawszy wolę, żebyście poszli do biblioteki, księgarni lub odwiedzili np. allegro.pl i wypożyczyli/kupili i przeczytali sobie którąkolwiek pozycję z bogatego dorobku pisarskiego zmarłego autora. Zakończę parafrazą słów innego wielkiego pisarza - koniec felietonu i bomba, kto nie czytał Mrożka ten trąba.

niedziela, 11 sierpnia 2013

Atelier mistrza

Przeczesując, jak zwykle w chwili, kiedy zaplanowałem sobie coś innego, Internet natrafiłem na zdjęcie pracowni Ernesta Hemingwaya (nie było to jakieś niewyobrażalnie ciężkie, ponieważ owe zdjęcie znajduje się na profilu pisarza, na Wikipedii). Aby opisać wrażenie jakie na mnie zrobił, musiałbym użyć słów, których jeszcze nie ma. Tak właśnie wyobrażam sobie pracownie, która sama rodzi dzieła, bez udziału autora.

W zasadzie nie jest to jakiś wyszukane atelier. Raczej surowo wystrojone. W pokoju znajduje się całkiem spora biblioteczka, para drzwi prowadzących na dwa (wydaje się) balkony, a po środku stoi stół, na którym leży maszyna do pisania i parę książek, z których korzysta się w trakcie pisania (zapewne). Przy stole jest jedno krzesło. Jakież to egoistyczne. Tylko jedno krzesło w pokoju mistrza. Ale z drugiej strony była to zapewne (przynajmniej jeśli byłaby to moja własność, to na pewno by nią była) świątynia, do której nie wpuszczał zbyt wielu ludzi. Ale właściwie dlaczego ja o tym piszę?

Otóż początkowo chciałem napisać felieton o moim jakże skomplikowanym i wymagającym niecodziennej świeżości umysłu oraz bystrości jego posiadacza, odkryciu, iż polscy pisarze byli dyskryminowani przy przyznawaniu literackiej nagrody Nobla. Dostało ją, jak wszyscy wiemy, albo nie wiemy, ze szkoły, czterech Polaków. Sienkiewicz w 1905, Reymont w 1924, Miłosz w 1980 oraz Szymborska w 1996 roku. Nie za dużo, biorąc pod uwagę, że nagroda jest przyznawana od 1901 roku. Odkryłem, zatem, iż byliśmy jak zwykle pominięci.

I już byłem blisko ciskania gromami na tych wszystkich zaplutych, psiamać, specjalistów i krytyków, którzy byli ślepi na geniusz choćby Gombrowicza, o Lemie nie wspominając. Widziałem, oczami wyobraźni, ich śliczniutkie spotkania, na których debatowali jak tu jeszcze tę naszą Polskę ominąć. Biorąc pod uwagę, bo ten okres miałem w głowie, czas powojenny, natura sowicie obsypała nasz kraj wybitnymi wirtuozami pióra. Ci natomiast, nie dość, że byli obdarzeni iskrą, to musieli się starać jeszcze bardziej, aby peerelowska cenzura nie zmieniła ich dzieł „na poprawne”. Dlatego w mojej głowie narodził się niewypowiedziany wyraz uznania dla powojennych pisarzy, a ich dzieła, nawet te których nie przeczytałem, zmieniły swój status z „książka” na „biały kruk aka majstersztyk, brylant, ametyst”.

Czarne chmurki unoszące się swobodnie, lecz nerwowo zarazem, nad moją głową, już powoli błyskały. Jeszcze chwila i rzucę mięsem na Szwedów, Norwegów, czy kto tam, do cholery, się zajmuje nominacjami nagrody Nobla w dziedzinie literatury. No ale trafiłem na zdjęcie tej pracowni Hemingwaya.

Przypomniałem sobie zaraz miejsce, w którym niedawno pracowałem (bo aktualnie jestem asystentem malarza – przekwalifikowałem się na dwa miesiące).  Dom na przedmieściach Edynburga, nad którym dziennie przelatuje chyba miliard samolotów, ponieważ znajduje się on pod korytarzem powietrznym prowadzącym na stołeczne lotnisko. Właściciel domu miał tam piękną pracownię. Była ona chyba jeszcze ładniejsza niż ta Hemingwaya. Wszystko tak jak sobie wyobrażam, że będzie wyglądało w mojej pracowni, stawiając mnie w komfortowej przyszłości. Miałbym stworzyć w niej świetne dzieła, majstersztyki wręcz, a moja wymarzona maszyna sama zapełniałaby kartki tekstem. Kiedyś na pewno kupię sobie maszynę do pisania.

Wracając jednak do Nobla. Prowadziłem ostatnio, pozostając przy Hemingwayu, ciekawą dyskusję po alkoholu. Wspólnymi siłami, z moim rozmówcą, zastanawialiśmy się jaką wartość w dzisiejszych czasach mają takie nagrody, jak choćby wspomniany wyżej Nobel. Skoro dziś dosłownie wszystko jest przeliczane na pieniądze, to jak można określić wartość pisarza, któremu recenzje pisał ktoś z zamoczonymi w intrydze zarobku, na wydaniu owej książki, palcami?

Biorąc pod uwagę – dość orwellowsko – że wszyscy ludzie pociągający za sznurki światowej literatury to jedna wielka szajka, a jeśli nie wszyscy, to są oni podzieleni na światowe regiony, aby łatwiej było zarządzać, to kto jest teraz dobrym pisarzem? Skoro, aby wydać książkę, która spodoba się wydawnictwu i tak musimy zapłacić za jej druk, to jacy z nas artyści? Sami siebie wydający?

Te re(-)fleksje rozproszyły czarne chmury nad moją głową. Skoro Polacy dostali tak mało literackich Nobli, pominięci zostali naprawdę wielcy pisarze, to wartość Nobla została podważona. Jednakże jeśli któryś z naszych dzisiejszych literatów zostaliby uhonorowani tą nagrodą, wróciłaby ona do moich łask. To, delikatnie mówiąc, infantylne (ale jakże polskie zarazem) podejście do tematu pozwoliło mi uznać niekwestionowaną wyższość naszego narodu nad innymi. A teraz wracam do kontemplacji nad moim przyszłym atelier.

niedziela, 4 sierpnia 2013

O tym, jak czas zmienił Powstanie Warszawskie

W ostatni czwartek obchodziliśmy 69. rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego. Nie obyło się bez skandalu. Spójrzmy na to z innej strony.

Zacznijmy od skandalu. No cóż. To w końcu Polska. Od lat toczy się spór o to, czy Powstanie miało sens. Dwie strony walczą w sposób żywcem wyjęty z Dnia Świra – Moja racja jest mojsza niż twojsza! Moja racja jest najmojsza! Nie powiem, bo obie grupy mają swoje racje, które przeciągają linę na ich stronę, ale co innego dyskutować o tym 70 lat później, kiedy nie jesteśmy od pięciu lat wyniszczani wojną jak organizm pod wpływem raka, a co innego tam i wtedy. Dyskusja jest raczej normalna. To z resztą nie temat skandalu.

Bez wątpienia skandaliczne jest zachowanie pewnych środowisk politycznych, które próbują przysłowiowo „coś ugrać” na wszystkim, łapiąc się każdej brzytwy. Do meritum. Uroczystości od paru lat były zakłócane gwizdami i buczeniem. O godne uczczenie pamięci powstańców wielokrotnie apelowali sami powstańcy. Nie inaczej było w tym roku, przed rozpoczęciem uroczystości apel ponowił Generał Zbigniew Ścibor-Rylski:

-Przemawiam jako jeden z najstarszych weteranów drugiej wojny światowej. Mam prawie 97 lat. Jestem chyba najstarszym uczestnikiem dzisiejszej uroczystości. Proszę was, posłuchajcie mojego serca, moich słów: uczcijmy godnie pamięć naszych wspaniałych dziewcząt i chłopców, którzy oddali swoje życie za wolność i niepodległość naszej ukochanej ojczyzny. Nie wyrażajcie tu, w nekropolii naszej, swoich poglądów. Swoje poglądy, uczucia pozostawmy gdzie indziej – powiedział łamiącym się głosem Pan Generał.

Gwizdy i buczenie jednak się pojawiły. W momencie gdy na Powązkach z wieńcem podchodził premier Tusk i Władysław Bartoszewski. „Gdzie mamy dać wyraz swoim preferencjom? Na ulicy? Właśnie przy okazjach!” – powiedziała bezimienna pani. Na szczęście ludzie nie pozostali dłużni „Teraz nagle stare babki szumią” – odpowiedział bezimienny pan. Poza tym ludzie starali się uciszać tych imbecyli, którzy jednak zdecydowali się wejść ze świńską mordą na uroczystości. Generalnie żyjemy w demokratycznym państwie, każdy może robić co chce. Ale potrzeba naprawdę szczątkowego poziomu inteligencji i jako takiej wiedzy o nas, Polakach, żeby samemu odpowiadać na pewne pytania i darzyć szacunkiem ludzi, którzy na to zasługują. Żadna partia, ani żaden przywódca nie powinien robić z głów swoich wyborców grzechotki, którą może sobie potrząsać w jedną lub drugą stronę, kiedy mu się podoba. Ludzie tacy potem bezrefleksyjnie powtarzają tego czy innego i sami siebie ośmieszają gwizdaniem oraz buczeniem na autorytet, w czasach bez autorytetów - Władysława Bartoszewskiego. Boże, widzisz i nie grzmisz.

Druga sprawa to samo Powstanie. Na całe szczęście nie prowadzimy dzisiaj z nikim wojny – no chyba, że zaliczamy te nasze służalcze interwencje na Bliskim Wschodzie. Mam nadzieję, że nie muszę mówić dlaczego służalcze? Dobrze. Ale przenieśmy się, albo postarajmy się przenieść w czasy wojny. Poruszcie swoją wyobraźnię, bo przecież nie możecie wiedzieć tak naprawdę jak to było, bo znacie (i ja z resztą też) historie wojny tylko z opowieści, czy historii. Teraz jednak dokonała się denominacja patriotyzmu.

Ciężko dzisiaj stwierdzić jak duży procent ludzi wziąłby udział, gdyby Powstanie odbyło się (tak, tak, dalej lecimy na wyobraźni) dzisiaj. Przy tych wszystkich wynaturzeniach, braku honoru, i innych ubytkach miliardów ewoluujących cząsteczek – treści, pozamykanych w człekokształtne formy. Mogłoby się okazać, że przeżylibyśmy deja vu - Targowicy. „Kim jestem? Pustelnikiem. Puszczam miraże uczuć, które rozpuszczają się w pustce – eterze. Szukam wiary i nadziei, aby przegryźć ją ludzką szarańczą” – wydaje się mówić do nas czas. Albowiem to właśnie on nas podsumuje.

Denominacja patriotyzmu? Tak, tak. Dzisiaj, żeby być „prawdziwym Polakiem” musimy robić to, co nam się wydaje, że się powinno robić, by ludzie pomyśleli, że jesteśmy patriotami. Dzisiaj, gdy ktoś oddaje cześć ludziom, którzy walczyli o naszą niepodległość, zatrzymując się w codziennym biegu o życie na minutę, aby chociaż przez sześćdziesiąt sekund poddać refleksji to, co się wtedy stało, uważany jest za idiotę, bo przecież tak się patriotyzmu NIE UPRAWIA. Trzeba się z patriotyzmem obchodzić, wszak nie jesteśmy patriotami dla siebie samych, tylko dla innych. Z resztą tak jak ze wszystkim.


Ja jednak szanuje takich ludzi. Mój szacunek nie ma wartości, więc zdecydowana część ludzi odpala ten felieton, jako byle gówno. Ale przebijając się przez grube warstwy (tak jak ogry i cebule, które mają warstwy) mojej grafomanii, mam wewnętrzny obowiązek, żeby gratyfikować to z czym się utożsamiam, a ganić to czym gardzę. Choćby poprzez pismo. Ja sam nie wiem, czy wziąłbym udział w Powstaniu. Teraz mogę powiedzieć, że na pewno, ale jestem tak słaby, jak każdy z Was. Sytuacja mogłaby przewrócić mój punkt widzenia, kto wie. Nie wyobrażam sobie jednak sytuacji, w której przestawiłbym mój mózg na tryb „wchłaniania wszystkiego, co serwuje mi telewizornia, czy wszystkie inne (tak, żadne media nie są obiektywne) media”, bo sam potrafię dojść do wniosku, że ludzi, którzy pokazali mi jak się powinienem zachowywać w skrajnej sytuacji - agresji ze strony sąsiadów i groźby utracenia mojej słowiańskiej (polskiej) duszy, rodziny, korzeni, gleby, wygwizdywać nie wolno. Autorytety, w czasach bez autorytetów istnieją, trzeba tylko poruszyć szare komórki, a nie włączyć srebrny ekran.