niedziela, 15 czerwca 2014

Sztuka przez duże SZ (kończąca się na duże A)

Nie sztuką w sztuce podać jej cel jak na tacy. Tacy właśnie sztukmistrze są najlepsi u których zamówisz danie a oni każą ci na nie długo czekać poczekają aż zgłodniejesz do granicy możliwości a później wyproszą cię z restauracji a ty jeszcze będziesz z tego zadowolony.

Powiedzmy że idziesz przez park i że patrzysz sobie na chmury. Cumulusy płyną po firmamencie wgryzają się w siebie kotłują i kopulują. I myślisz sobie że życie to chmury. Że życie faktycznie też płynie jak chmura. Że raz w życiu spadnie deszcz innym razem śnieg czy grad a od czasu do czasu znajdzie się jakieś Słońce które stara się wygryźć cię z widoku.

Później siadasz w domu zadowolony ze swoich irydowych metafor i bezdennych rozmyślań. Nalewasz sobie półpełno-pustą szklankę wody. Po chwili orientujesz się że morda to szklanka i życie to szklanka. Że do mordy wlewasz płyny więc myślisz że ktoś kiedyś się mocno pomylił. Że w życiu jest też podobnie jak u szklanki. Czasami jesteś pełny czasami jesteś pusty ale ogólnie to jesteś w połowie. Zawsze jesteś w połowie czegoś. A później już tylko spadasz i rozbijasz się na milion kawałków i ktoś cię sprząta i wyrzuca na śmietnik. Nikt o szklance już nie pamięta.

Tak pracowity dzień starasz się podsumować godzinną drzemką. Rozlewasz się na łóżku i zamykasz oczy. Za oknem już ciemnawo. Czujesz się styrany jak wół albo bardziej. Myślisz sobie że skoro człowiek rozlewa się na łóżku to trzeba też wylać siebie trochę na Internecie. Ten genialny w swojej prostocie plan realizujesz dopiero za rok. Bo fajnie się leżało. A później jesteś już tylko piękny i bogaty.


W trakcie vacatio legis swojego pomysłu nie robisz nic. Żyjesz jakbyś latał na chmurze. Krążysz setki metrów nad Ziemią. A po jakimś czasie kropla czasu rozmywa cię na wirtualnych kartkach historii. 

niedziela, 1 czerwca 2014

(Pas)susów kilka o bieganiu

Nie będę geniuszem, jeśli powiem Wam, że panuje obecnie moda na bycie fit. Skłamałbym, gdybym powiedział, że i mnie porwało szaleństwo biegania itd., ale ewidentnie coś jest na rzeczy. Miałem akurat w tym tyg. kilka spraw do załatwienia…

… no więc (tak, wbrew licealnym polonistkom, można tak zaczynać zdanie) miałem w tym tygodniu kilka spraw do załatwienia. Nie ma większego znaczenia co to były za sprawy, tak że Wam nie powiem, ale po pierwsze były one ważne, a po drugie musiałem je załatwić. Wiadomym jest, że jak człowiek ma jakieś zobowiązania, to do godziny zero (czyli ich wypełnienia) siedzą one w głowie na piedestale; patrzymy na świat przez soczewkę uwzględniającą owe sprawy. I siedziałem tak na ławce – patrząc – i nagle przebiegła Pani biegaczka. Zaraz za nią pojawił się Pan biegacz. Pomyślałem, że skoro mam tak dużo spraw, to może i ja pobiegnę?

Wstałem więc z ławki – zaznaczmy iż nie miałem na sobie sportowych ciuchów – i zacząłem biec za Państwem biegaczy. Trucht nie sprawiał mi początkowo zbyt dużej radości. Sama instytucja Biegania wydawała mi się sprawą przereklamowaną, męczącą i zupełnie nieużyteczną. No ale biegłem, co do tego nie było wątpliwości.

Jak bardzo męczące jest bieganie wie tylko ten, kto wstał i pobiegł. Jest to dość wyczerpujące psychicznie, muszę przyznać. Człowiek chce sobie odpocząć, przystanąć w trakcie, a i tak czuje się jakby biegł – mimowolnie. Zatem zmęczony biegiem biegacz kładzie się wieczorem spać, i dalej biegnie – tylko że już we śnie. Później wstaje i znów zabiegany, po domu fruwa, lata; po klatce schodowej z maestrią skacze i już biegnie dalej.

Nie wiem, jak silna była moc, która wprawiła mnie w bieg, ale z biegiem czasu nie wydawała się mniejsza. Wręcz przeciwnie – niemoc wzmagała moc, więc zostałem zakleszczony w jakieś metafizyczne perpetuum mobile. I biegłem tak już od paru dni, a zmęczenie tylko podjudzało moje nogi do dalszego wysiłku. To trochę tak, jakbym wbiegł, jakimiś magicznymi drzwiami, do bezdennej przepaści i, znajdując się na jej początku, starał się znaleźć jej bezdenne dno.

A że człowiek lubi szukać dziury w całym, to i czasem ją znajdzie. Ja bynajmniej takowej nie znalazłem, i przestałem już odczuwać zmęczenie biegiem. Mogłem to robić do woli – męczyło mnie jednak samo myślenie o tym, gdzie by tu dzisiaj przetruchtać. Czasami wychodziłem nawet bez celu – żeby nie tracić czasu wymyślałem go już w trakcie. I tak dalej.


… no więc miałem kilka spraw do załatwienia i zacząłem za nimi biec. Biegło mi się nawet przyjemnie, ale po kilku dniach, zalatany zastanowiłem się, czy to rzeczywiście najlepsze rozwiązanie. A może lepiej poprosić kogoś o pomoc? A może wystarczy maszerować, a sprawy i tak nie uciekną? Nie znalazłem odpowiedzi na to pytanie, ale doszedłem do wniosku, że nie chce mi się biegać przez całe życie. Poza tym, przez te kilka zabieganych dni nic nie schudłem, więc mój fit dalej się nie zgadzał.