Egzystencjalne
refleksje mnie ostatnio nie opuszczają. O tym jak bardzo komfortowe zmartwienia
łapią mnie w swe ramiona, po raz kolejny zdałem sobie sprawę po przeczytaniu
książki „ Wyklęci. Podziemie zbrojne 1944 – 1963”. Polecam wszystkim
malkontentom i patriotom, zwracając jednak uwagę, żeby ktoś czasem nie porównał
jej do obecnej rzeczywistości politycznej w Polsce, bo byłoby to ohydne.
Owa książka jest piękna w swym tragizmie – o ile
mogę tak napisać. Obrazuje ona przykre losy Polaków, którzy nie pogodzili się z
końcem wojny, oznaczającym przejście z ekspansji faszystowskiej, do ekspansji
komunistycznej i rządów demokracji ludowej. Wśród masy konformistów, coraz
szerzej rozlewających się sprzymierzeńców Polski Ludowej i jej organów,
wielotysięczna grupa żołnierzy za wszelką, w miarę możliwości, cenę chciała
wywalczyć pełną suwerenność naszemu państwu. Rzeczywistość powojenna była
kreślona intrygami Stalina i jego kamratów jeszcze w czasie największego
konfliktu zbrojnego w historii świata. Nie było zatem zdziwieniem, że
wszystkich nie-lewicujących albo nieskorych do „nauczenia się” właściwych
poglądów obywateli trzeba będzie spacyfikować, uraczyć propagandą, itd.
I tak zaczęły się łapanki, ganianki, a niekiedy
regularna walka. Zdecydowana przewaga czerwonych oraz coraz to bardziej
rozszerzająca się siatka konfidentów, współpracowników UB (Urząd
Bezpieczeństwa), MO (Milicja Obywatelska),KBW (Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego),
społeczników, którzy nie chcąc się wychylać, niczym łagodne pieski, sypały
kryjówki, miejsca spotkań, etc., w zamian za pieniężny ekwiwalent swojego
kurewstwa. Sukcesy, na polu kształtowania negatywnego obrazu Wyklętych,
świętowała propaganda PRL określając ich mianem terrorystów, bandziorów,
faszystów, etc. Głos Robotniczy prześcigał się z Głosem czy Sztandarem Ludu w
obrzucaniu ich błotem.
Przesłuchania złapanych żołnierzy polskiego
podziemia były istnym piekłem. W trakcie lektury byłem pełen podziwu – w
negatywnym sensie – tego, co Polak może zrobić Polakowi zaślepiony ideologią
(strachem?). „ My giniemy za Polskę
Narodową, a wy za co, komuniści?” – krzyknął „bandyta” do jednego z członków
KBW (Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego – JB), na chwilę przed śmiertelnym
strzałem tego ostatniego. Ostatni z wyklętych został zamordowany w 1963 roku –
18 lat po zakończeniu wojny (!?).
Skoro już opisałem tragizm to mogę przejść do
piękna. Powojenne realia nie wszystkim, jak się okazuje, narzuciły żelazną
kurtynę. Malutka iskierka szansy na zwycięstwo tliła się w ich sercach tych,
którzy uważali, że Polska może i powinna być suwerenna, dlatego całym sercem
walczyli z rozprzestrzeniającą się komunistyczną zarazą. Martyrologia Wyklętych
mnie urzekła. Zaraz zapewne pojawi się ktoś, kto powie, że Ci ludzie ginęli bez
większego sensu, że była to głupia walka, i że jestem głupi w ogóle poruszając
ten temat. Że nasz kraj znalazł sobie kolejnych ludzi, którzy przegrali walkę i
teraz będzie ich czcił.
Z resztą, co mnie to interesuje. Zawsze popadam w
początkowe fazy depresji, jak coś, na czym mi zależało w życiu, mi się nie uda.
Za każdy niezaliczony egzamin płacę długotrwałymi nerwami. Wszystko to jednak
chuj – jak mawiał klasyk. Cieszę się, mimo wszystko, że żyję w wolnym kraju i
mogę, co niektórzy mi zarzucają, pozwolić sobie na otwarte komentowanie życia,
wręcz uzurpując sobie do tego prawo. Dlatego szczerze wam dziękuję Wyklęci, że
wasze serca nigdy nie przestawały bić dla Polski, nawet wtedy, gdy nie było to
akurat w modzie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz