Ogólnie to podchodzę do chodzenia z
pewną rezerwą. Nie, żebym nie lubił, czy coś, ale coraz bardziej niepewnie stąpam
po chodnikach. Od czasu, kiedy krawężnik wszczął ze mną bójkę, chodzę wręcz
lekko podenerwowany.
Nie pomyślcie
sobie czasem, żem wariat. Zacznijmy od tego, że jak byłem młodszy, to chodzenie
sprawiało mi przyjemność. W zależności od tego, gdzie szedłem, moja miska zwana
twarzą (czy na odwrót), cieszyła się bardziej lub mniej. Włóczyłem się na lewo
i prawo. Moje osiedle zapewniło mi wiele lat kluczenia, które nigdy nie
przyniosło żadnego zamku. Co prawda człowiek, tym bardziej młody, nie zawsze
chodzi prawidłowo. Jak się okazuje, można zawodowo uczyć chodzenia, ale czy taka
profesja nie istniała już od wieków?
Droga mojego życia,
jakby powiedział Coelho, nie przebiegała pod znakiem większych trudności.
Chodziłem bez celu. To w ogóle jedna z czynności, które nie mają większego
sensu. No chyba, że się ten sens znajdzie. W końcu w „bez sensie sens jest
jedynym awansem”.
Przejdźmy
dalej. Pewnego dnia „w życiu pomyliły mi się kroki i od tego czasu zacząłem
chodzić krzywo[1]”.
Był to bardzo ważny moment mojego życia. Krzywe wędrówki okazały się dużo
łatwiejsze, niż te proste. Od tamtej pory dni upływały mi pod znakiem jakiegoś
oszołomienia; chodniki wydawały się gładkie jak stół. Wydawało się, że nic nie
jest w stanie zaburzyć mojej pozytywnej pomyłki i jej skutków.
Najgorsze
jednak nadeszło. Kiedyś snułem się pewną ciemną uliczka. Światło dawno na niej
zgasło; mieszkańcy również zgaśli już jakiś czas temu. Ja natomiast szedłem.
Może być również tak, że to ja pogasiłem wszystkie lampy. Albo to one zgasły
dla mnie.
Zachwiany jak
budynek w trakcie silnego wiatru, wdałem się w bójkę z o wiele silniejszym…
krawężnikiem, który skarcił moje krzywe kroki. Od tej pory chodzę ostrożnie – za
każdym razem ozięble spoglądając w stronę wschodzącego Słońca.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz