Siedziałem sobie
dzisiaj czytając w domu gazetę. Nagle, nie wiedzieć kiedy, Morfeusz wziął mnie
w swoje ramiona i przekimałem się ze trzy kwadranse. A oto co się działo w tym
czasie w mojej głowie.
Otwieram
drzwi od domu i wychodzę. Adrenalina wzrasta wraz z każdym krokiem. Każdy
stopień schodów na klatce daje mojemu organizmowi dawkę pobudzającego
specyfiku. Od serca aż po paznokcie. Niekończąca się spirala stopni potrafi
nieźle zawrócić w głowie. Ci mniej wytrwali odpadają jeszcze przed wejściem,
ale ja wchodzę. Włączam światło, aby rozświetlić tę pieczarę. To królestwo
pająków, szczurów oraz duchów. Czuję się trochę jakbym penetrował wietnamskie
schrony podczas wojny ze Stanami Zjednoczonymi w drugiej połowie poprzedniego
wieku. Labirynt niekończących się uliczek. Mijam po drodze kilku bardzo
opalonych dżentelmenów, którzy raczą się cesarskimi trunkami. Poszczuty ich
przeszywającym wzrokiem uciekam jak piesek z podkulonym ogonem. Wydawało mi
się, że panowie unoszą się trochę nad ziemią, ale być może to tylko złudzenie.
Klucznika
nie ma na miejscu. Sam muszę otworzyć zamki. Dokonać wyboru tego właściwego
klucza, spośród całego pliku. Klucznika być może w ogóle nigdy nie było. Nie
pamiętam. Otwieram kilkudziesięciokilogramowy drewniany prostokąt. Obraz wprost
z najczarniejszych zakątków wyobraźni. Ciemność wnęki korytarza przyprawia mnie
o dreszcze. Do tego ta stale kapiąca woda z rury. Dźwięk każdego rozlania się
kropli na betonowej posadzce wywołuje depresyjne myśli. Jakby ktoś wraz z
otwarciem drzwi wstrzyknął mi wirusa demolującego moje endorfiny. Przecieram
dłonią pot z czoła i wchodzę w ciemność. Na obu ścianach, wzdłuż kolejnego
odcinka labiryntu, różnokolorowe drzwi. Cała gama barw, lecz barwy jakby
wyssane z piekła. Nad każdym z osobna przybita deska. „Czy ja nie znalazłem się
czasem w więzieniu?” – zapytałem sam siebie. Nie widać co kryje się za żadnym
ze stalowych gniazdek kontaktu ze światem zewnętrznym domniemanych lokatorów.
Ale na deskach wypisane lub nawet wyryte inicjały, bądź nazwiska.
Czytam
każdy z osobna. Passent. Stomma. Tym. Urban. „Ktoś mnie słyszy?” – krzyknąłem w
eter. „Być może” – odpowiedział eter. Spytałem z kim mam przyjemność. „Nazywam
się Daniel Passent”. Dziwna zbieżność danych z monarchą felietonu. „Co pan tu
robi, panie Passent?” – bardziej wykrztusiłem niż powiedziałem. „Proszę pana,
zostaliśmy tu zamknięci, aby delikatnie pociemnić swe umysły. Powiedzieli nam,
że nasza inteligencja potrzebuje zastrzyku ciemnoty. I faktycznie ciemno tu.
Albo to ja jestem ciemny, a tu jest jasno?” – odpowiedział. „A koledzy dlaczego
nic nie mówią?”. Po chwili namysłu rzekł – „koledzy się na mnie obrazili i w
ogóle się nie odzywają.” Zapytałem jak to możliwe, żeby tuzy felietonu
zachowywały się jak dzieci. „Drogi panie, miałem zbyt oświecone myśli. Moje
słowa były jak migająca lampa, która tylko na chwileczkę oświetla drogę, aby za
chwilę zgasnąć. Stwierdzili, że jeśli ja nie przestanę migać, to oni mnie do
swoich ciemności już nie wpuszczą. I stało się. A teraz to już nawet błysnąć raz
na jakiś czas mi się nie chce” – wyjaśnił.
Z
minuty na minutę było coraz gorzej. Sam właściwie nie wiem po co tu
przyszedłem. A mój rozmówca markotniał. „Słyszał pan o trotylu?” – powoli zaczynał
bredzić. „albo o jakichś niepowodzeniach polaków? Może jakaś aferka?”. Pytań
było coraz więcej. Żarząca się w mym duchu atencja wygasała wystawiona na
powiew tabloidowej sieczki. Wreszcie nie wytrzymałem. „Skończ
pan! Wstydu sobie pan oszczędź. Z króla stajesz się pan błaznem” – naskoczyłem na
niego. „Błazen! Świetnie, świetnie! Błazen, kretyn, idiota! Tak! Tak!” –
wykrzyczał uradowany. Wyszedłem stamtąd. Zrobiło mi się nagle ciemno przed
oczami, więc poszedłem w stronę światła w akompaniamencie żałosnego skowytu
poszukiwaczy skandalu.
Światło
ponownie wypełniło mój organizm hormonem szczęścia. Wziąłem głęboki wdech, aby
moje płuca wypełniły nową energią zakamarki zainfekowane atmosferą sprzed paru
chwil. Wchodzę po schodach do góry, aby moja krew popłynęła szybciej. Otwieram
drzwi do domu i siadam na fotelu z gazetą. Otwieram na stronie, na której
utkwiła zakładka. Czytam. Przez chwilę przewinął mi się ciemny obraz. Jakby
ktoś na chwilę zgasił mi światło.
Mucha
siadająca na moim nosie wybudziła mnie z popołudniowej drzemki. O mało jej z
resztą nie połknąłem. Jestem cały mokry. Łapczywie sięgam po leżącą na stole
gazetę. Uff. Jasno. Mistrzowie felietonu w stałym miejscu. Tematyka ich tekstów
prześmiewcza, ale sensowno-merytoryczna. A już obawiałem się, że tabloidem
zarazili się nawet legendarni felietoniści.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz