niedziela, 7 lipca 2013

Tabloidowa drzemka

Siedziałem sobie dzisiaj czytając w domu gazetę. Nagle, nie wiedzieć kiedy, Morfeusz wziął mnie w swoje ramiona i przekimałem się ze trzy kwadranse. A oto co się działo w tym czasie w mojej głowie.

Otwieram drzwi od domu i wychodzę. Adrenalina wzrasta wraz z każdym krokiem. Każdy stopień schodów na klatce daje mojemu organizmowi dawkę pobudzającego specyfiku. Od serca aż po paznokcie. Niekończąca się spirala stopni potrafi nieźle zawrócić w głowie. Ci mniej wytrwali odpadają jeszcze przed wejściem, ale ja wchodzę. Włączam światło, aby rozświetlić tę pieczarę. To królestwo pająków, szczurów oraz duchów. Czuję się trochę jakbym penetrował wietnamskie schrony podczas wojny ze Stanami Zjednoczonymi w drugiej połowie poprzedniego wieku. Labirynt niekończących się uliczek. Mijam po drodze kilku bardzo opalonych dżentelmenów, którzy raczą się cesarskimi trunkami. Poszczuty ich przeszywającym wzrokiem uciekam jak piesek z podkulonym ogonem. Wydawało mi się, że panowie unoszą się trochę nad ziemią, ale być może to tylko złudzenie.

Klucznika nie ma na miejscu. Sam muszę otworzyć zamki. Dokonać wyboru tego właściwego klucza, spośród całego pliku. Klucznika być może w ogóle nigdy nie było. Nie pamiętam. Otwieram kilkudziesięciokilogramowy drewniany prostokąt. Obraz wprost z najczarniejszych zakątków wyobraźni. Ciemność wnęki korytarza przyprawia mnie o dreszcze. Do tego ta stale kapiąca woda z rury. Dźwięk każdego rozlania się kropli na betonowej posadzce wywołuje depresyjne myśli. Jakby ktoś wraz z otwarciem drzwi wstrzyknął mi wirusa demolującego moje endorfiny. Przecieram dłonią pot z czoła i wchodzę w ciemność. Na obu ścianach, wzdłuż kolejnego odcinka labiryntu, różnokolorowe drzwi. Cała gama barw, lecz barwy jakby wyssane z piekła. Nad każdym z osobna przybita deska. „Czy ja nie znalazłem się czasem w więzieniu?” – zapytałem sam siebie. Nie widać co kryje się za żadnym ze stalowych gniazdek kontaktu ze światem zewnętrznym domniemanych lokatorów. Ale na deskach wypisane lub nawet wyryte inicjały, bądź nazwiska.

Czytam każdy z osobna. Passent. Stomma. Tym. Urban. „Ktoś mnie słyszy?” – krzyknąłem w eter. „Być może” – odpowiedział eter. Spytałem z kim mam przyjemność. „Nazywam się Daniel Passent”. Dziwna zbieżność danych z monarchą felietonu. „Co pan tu robi, panie Passent?” – bardziej wykrztusiłem niż powiedziałem. „Proszę pana, zostaliśmy tu zamknięci, aby delikatnie pociemnić swe umysły. Powiedzieli nam, że nasza inteligencja potrzebuje zastrzyku ciemnoty. I faktycznie ciemno tu. Albo to ja jestem ciemny, a tu jest jasno?” – odpowiedział. „A koledzy dlaczego nic nie mówią?”. Po chwili namysłu rzekł – „koledzy się na mnie obrazili i w ogóle się nie odzywają.” Zapytałem jak to możliwe, żeby tuzy felietonu zachowywały się jak dzieci. „Drogi panie, miałem zbyt oświecone myśli. Moje słowa były jak migająca lampa, która tylko na chwileczkę oświetla drogę, aby za chwilę zgasnąć. Stwierdzili, że jeśli ja nie przestanę migać, to oni mnie do swoich ciemności już nie wpuszczą. I stało się. A teraz to już nawet błysnąć raz na jakiś czas mi się nie chce” – wyjaśnił.

Z minuty na minutę było coraz gorzej. Sam właściwie nie wiem po co tu przyszedłem. A mój rozmówca markotniał. „Słyszał pan o trotylu?” – powoli zaczynał bredzić. „albo o jakichś niepowodzeniach polaków? Może jakaś aferka?”. Pytań było coraz więcej. Żarząca się w mym duchu atencja wygasała wystawiona na powiew tabloidowej sieczki. Wreszcie nie wytrzymałem. „Skończ pan! Wstydu sobie pan oszczędź. Z króla stajesz się pan błaznem” – naskoczyłem na niego. „Błazen! Świetnie, świetnie! Błazen, kretyn, idiota! Tak! Tak!” – wykrzyczał uradowany. Wyszedłem stamtąd. Zrobiło mi się nagle ciemno przed oczami, więc poszedłem w stronę światła w akompaniamencie żałosnego skowytu poszukiwaczy skandalu.

Światło ponownie wypełniło mój organizm hormonem szczęścia. Wziąłem głęboki wdech, aby moje płuca wypełniły nową energią zakamarki zainfekowane atmosferą sprzed paru chwil. Wchodzę po schodach do góry, aby moja krew popłynęła szybciej. Otwieram drzwi do domu i siadam na fotelu z gazetą. Otwieram na stronie, na której utkwiła zakładka. Czytam. Przez chwilę przewinął mi się ciemny obraz. Jakby ktoś na chwilę zgasił mi światło.


Mucha siadająca na moim nosie wybudziła mnie z popołudniowej drzemki. O mało jej z resztą nie połknąłem. Jestem cały mokry. Łapczywie sięgam po leżącą na stole gazetę. Uff. Jasno. Mistrzowie felietonu w stałym miejscu. Tematyka ich tekstów prześmiewcza, ale sensowno-merytoryczna. A już obawiałem się, że tabloidem zarazili się nawet legendarni felietoniści.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz