Jako, że pogoda w dniu dzisiejszym znacząco się
poprawiła – a jest to oczywiście determinanta dobrego samopoczucia –
pomyślałem, że może dzisiaj zajmiemy się czymś ważnym.
Nie żebym zawsze pisał o pierdołach i teraz nagle starał się zrobić z siebie inteligenta i męża stanu. Albo, że zawsze mam wszystko w de, a teraz nagle zacząłem się przejmować losami świata i Polski. Nic z tych rzeczy. Po prostu czasami zdarza się tak, że ja sobie coś myślę, a tu nagle po jakichś paru – i mówię tu bez pychy czy pruderii – miesiącach pojawia się to w mediach, jako problem społeczny, na który warto zwrócić uwagę.
Co mam na myśli? Zjawisko to zostało zdefiniowane jako testocentryzm. Nie uważam, żebym był prorokiem lub geniuszem, więc jeśli powiem, że sprawa dotyczy polskiej edukacji, to chyba nikt nie będzie zaskoczony. Problem jest niestety poważny – jako że jestem humanistą #falahejtów, to problem widzę gdzie? Oczywiście, że w cyfrach i w logice.
Otóż testocentryzm to, jak zgrabnie zdefiniowała Ewa Wilk w najnowszej POLITYCE, system, w którym nie liczy się nic poza wynikiem testów. Na tym koncentruje się uczeń, nauczyciel, rodzice, szkoła, system. I tak jest w rzeczywistości – sama instytucja klucza egzaminacyjnego, zakrawa o prozę Bułhakowa czy Gombrowicza, ale z rzeczywistością (czy może bardziej rzeczywistym odwzorowaniem np. wiedzy) nie ma to nic wspólnego.
Nie powiem, żebym już wcześniej, w rodzinnych czy koleżeńskich dysputach nie deprecjonował testocentryzmu, z tym, że nie potrafiłem tego tak zgrabnie nazwać. A jako jeden z produktów naszego systemu edukacji (nazywanego azjatyckim, czyli obłożenie zajęciami od przedszkola, walka o wynik i wściekła rywalizacja), mogę z pełną odpowiedzialnością powiedzieć, że nie chciałbym męczyć mojego dziecka takim trybem. Dlaczego? Bo ci się nie chce, Kuba? Bo jesteś leniem?
Bynajmniej! Po prostu nie chciałbym zamykać mojemu dziecku mózgu, żeby myślało tylko w ramach określonych przez ludzi, którzy przy aktualnej koniunkturze zajmują się edukacją. Nie chciałbym, żeby moje dziecko się w szkole męczyło, aby chodziło tam za karę. By jego wiedzę można było schować do skoroszytu i sprawdzić z kluczem. Jakie jest zatem vademecum, Kuba?
Niestety (no chyba, że zdarzy mi się w najbliższym czasie, wreszcie przejąć władzę na świecie) nie zreformuję systemu edukacji. No ale mogę przytoczyć przykład, który może komuś jakąś furtkę otworzy. Istnieje w Hamburgu szkołą imienia Maksa Bauera. Zlikwidowano w niej normalne przedmioty i lekcje, a w ich miejsca weszły tzw. „biura nauki”, projekty i warsztaty. W porannych „biurach” każdy uczeń w swoim tempie przez dwie godziny doskonali się w czytaniu, pisaniu, językach obcych i matematyce. Projekty to badania w uczniowskich zespołach, również poza szkołą, a są one prowadzone przez np. artystów czy rzemieślników spoza szkoły. Wszystko pięknie. Do momentu, gdy w mieście przeprowadzono duże badanie kompetencji wszystkich uczniów – Ci z Bauera byli o dwa lata do przodu przed resztą. Rozwinęli się mimochodem, przy dobrej zabawie (POLITYKA). Można?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz