Niby to nie jest zwykły poranek. Ot tak. Ostatni dzień kolejnego
ciężkiego tygodnia pracy, szkoły, etc. Dzień, w którym powinniśmy pójść do
Kościoła, zjeść rosół oraz wreszcie wytrzeźwieć.
Za parę godzin znów wszyscy pracujący będą
narzekać, że trzeba pracować. Że poniedziałek to najgorszy dzień tygodnia.
Uczniacy będą zaś krytykować Ministerstwo Edukacji, iż kolejny tydzień z rzędu
ich petycja o zamknięcie wszystkich ośrodków edukacyjnych w naszym kraju nie
została przegłosowana. Prosto z alkoholowego albo, nie daj Boże, narkotykowego
rauszu wpadniemy w kolejny zwykły tydzień. Ciągłość naszego życia zostanie
zachowana, a my stracimy bezcenny czas narzekając na polityczne koryto i w
ogóle wszystko. Czym różni się dzisiejsze jutro od tego (czerwonego)
PRLowskiego? Według mnie niczym. Ale niedzielny poranek smakuje w naszym kraju
zdecydowanie bardziej niźli w innych krajach.
Musimy pamiętać, że polityka to przede
wszystkim sztuka utrzymania władzy. Możemy myśleć, że ludzie sprawujący
najwyższe szczeble w Polsce, to idealiści i filantropi, którzy urabiają się po
łokcie, „by żyło się lepiej”. Że gdyby nie oni, to dalej polowalibyśmy nago na
zwierzęta oraz czekali na burzę, żeby wzniecić ogień. Nie ma się jednak co
oszukiwać. Jedyną różnicą jaką odnotowałem jest mentalność. Dziś wydaje nam
się, że możemy coś z tym zrobić i że mamy cokolwiek do powiedzenia, a 30 lat
temu takiego przeświadczenia nie było. Ale polityczny pierdolnik to jeden i ten sam bajzel [ale ze mnie (znów)
malkontent]. I tak brużdżę w tych jakże gładkich po alkoholu tematach, w których
wprost proporcjonalnie do działania trunku jestem specjalistą. W końcu jest
weekend. Na szczęście w najodpowiedniejszym momencie nadchodzi ten niedzielny
poranek.
Dziwię się, iż żaden z naszych reżyserów nie
wpadł na pomysł, żeby wyjść przed klatkę swojego bloku/wieżowca i kręcić to, co
się dzieje właśnie we wczesnych godzinach siódmego dnia tygodnia. Generalnie
nie da się tego dosłownie opisać. Wychodzę przed jeden z peerelowskich
monumentów, tworzących osiedle na którym mieszkam i to się dzieje. 90%
napotkanych osób jest zdecydowanie wczorajsza, albo nawet przedwczorajsza.
Pustych flaszek na trawnikach i zieleńcach jest więcej niż psich kup, więc jest
to sytuacja nienormalna. Praktycznie każdy mijany przeze mnie przechodzień myślał
to, co ja myślałem o nim - „ale jest jeszcze załatwiony”.
W skrócie jest to podany na tacy przekrój
naszego społeczeństwa w polewie alkoholowej. Aperitif został zaaplikowany dnia
poprzedniego. Smakuje wybornie. Człowiek niby zwyczajnie idzie chodnikiem, ale
śmieje się a) sam z siebie, b) z innych dookoła. Niby nic. Głupota. Ale z
drugiej strony cieszę się, że mój świat, który konsekwentnie sobie porządkuje,
w którym, choć niektórzy myślą inaczej, sam rozdaje karty i jestem pierwsza (o
ile nie jedyną) osobą mogącą definiować moje i innych zachowanie, wygląda tak, a nie inaczej. Że nie musze
szukać patetycznych chwil, żeby przez kolejny miesiąc mówić o nich wszystkim i
wszędzie. Coraz częściej zauważam robienie z siebie czegoś na siłę. Ale o tym
napiszę w przyszłym tygodniu.
Nie szukajmy nienormalności w normalności.
Nie zjadajmy wszystkich zmysłów (i kto to mówi?). Po prostu wyjdźmy z tego pieprzonego
Internetu i obserwujmy to, co się dzieje. Komnatą tajemnic, w której znajduje
się klucz do poznania najprawdziwszej z wszystkich prawd jest na wyciągnięcie
ręki. Możemy ją znaleźć choćby w niedzielny poranek – dziwno-zwykły,
skandaliczno-porządny, pruderyjno-bezwstydny - pełen wielu niespodzianek. Inny
i taki sam jak wszędzie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz