1.
Siedzę
tyłem do kierunku jazdy. Przede mną siedzi pan, który przygląda mi się z jakimś
niepokojem. Ulica Hallera, oświetlona przez pasmo lamp, wygląda jak rozwinięty
żółty dywan. Księżyc niepewnie narzucił płaszczyk nocy i mozolnie wspinał się
na horyzont, jakby był zmęczony. Patrzę na miasto za szybą – tysiąc obrazów.
Galeria sztuki.
2.
Miasto
nocą mruga światełkami z okien. Czarne niebo nie zwraca na to uwagi; jakby
nigdy nic, szare chmury ścigają się po nim jak dzieci na podwórku. Pan siedzący
naprzeciwko wyraźnie oswoił się już z moją osobą – niepokój rozpłynął się po
zmarszczkach na jego twarzy. W międzyczasie pogrążyłem się w lekturze ulic, które
uciekają mi pod wpływem ciężkiej nogi kierowcy. Antologia odcinków – tylko tyle pozostało
zmarłym, których nazwiska dźwigają teraz ulice. Ciężko unieść życie nieżywych.
3.
Hallera
płynnie przechodzi w Klecińską. Płyniemy ulicami, a pan z naprzeciwka wiosłuje
oczami po autobusie. Nagle kaszlnął. To nic, myślę sobie, przerzucam wzrok na
ludzi siedzących na przystanku. Wszyscy (ok. 6 osób) siedzą razem, a jednak
każdy osobno. Słuchawki niczym mur, chronią przed niepożądanymi gośćmi. Dwie
twierdze wsiadają do 136. Ciekawe jakim cudem wszyscy się tu zmieściliśmy –
żadnych pomostów w mieście stu mostów.
4.
Poruszenie.
Zauważyłem, że kaszlnięcie dodało panu z naprzeciwka animuszu. Po chwili – w momencie,
gdy już dosadnie badałem to i owo – padł wyrok. Szybko wypowiedziane przepraszam poraziło mnie jak seria z
karabinu. Pan wstał i, przepchnąwszy się przez pozostałych współtowarzyszy
naszej jazdy, stanął przy drzwiach: na odchodne rzucił mi cyniczny uśmiech. Po
czym wysiadł na najbliższym przystanku i zostawił mnie z tym wszystkim za
oknem. Samego wobec całego miasta. Księżyc, swym światłem, rozpinał czarny
płaszczyk nocy, a ja dalej zwiedzałem galerię.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz