Siedzę sobie
wygodnie na fotelu. Kawa swoim aromatem
dokonuje ekspansji zapachowej w całym pomieszczeniu. Przydałyby się jeszcze
papierosy, ale przecież nie palę.
Widzę przed sobą widok na całą okolicę – budynki, ohydne zabudowania komunistyczne, drzewa, komin. Słońce jak czarujący tancerz – bez pośpiechu, w promienistym tańcu; idealne warunki, żeby spojrzeć niżej – bliżej. Stoi tu drewniany stół, w tle parapet, na którym stoją sztuczne kwiaty w butelce po miodzie pitnym, puste butelki i kawałek pustej przestrzeni. Na stole, po lewej stronie, leży wirtualna kartka papieru. Kajdanki, niestety, leżą tuż przy mnie, ale póki co są cichutko. Za stołem jak skazaniec wisi kaloryfer.
Myślę sobie, patrząc na to wszystko, że byłoby miło mieć kiedyś maszynę do pisania. Wirtualna kartka mnie rozprasza. Maszyna mogłaby co najwyżej delikatnie mnie zarumienić, czy też speszyć, ale po krótkim oswojeniu – jak z kobietą – mógłbym rozpocząć wciskanie odpowiednich klawiszy; tak, aby kartka cieszyła się ze swojej zawartości. To w gruncie rzeczy nie takie proste – zarumienić kartkę. No chyba, że używając ognia, ale nie o tym mowa.
W ramach przygotowania strzelam palcami przed kartką. Coś jak magia, tylko że nie wierzę w czary. Spoglądam ponownie za okno. Na niebie klaruje się pomysł, ale nagle! zbrodnia. Widzę jak zakamuflowany odległością przestępca przecina mi pomysł na pół, pozostawiając po swojej niegodziwości białą smugę. Podły bandyta.
Przerzucam wzrok na budynki i drzewa. W zasadzie już zapomniałem o tragedii sprzed chwili. Jaką to mamy krótką pamięć. Generalnie budynków zbytnio nie lubię. Nie koleguję się z nimi. Jednocześnie jestem coraz bardziej za pan brat z zielenią. Przyglądam się moim „krajanom”, którzy są równie zaskoczeni obrotem rtęci na termometrze. Oni chcieliby już zapewne pomarcować się trochę; kuszą oko malutkimi pęczkami listków. Na koronach, tak jakby, pojawia się c o ś, czym drzewa rzucają jak tłum fanem na rękach. Widzę to, ale i nie widzę zarazem. Chcę się przyjrzeć, chcę zobaczyć – cierpliwie czekam, aż odległość pomiędzy nami się zmniejszy.
Postanowiłem, w tak zwanym między czasie, ułożyć ładne gniazdko na to c o ś. Nawet mi wyszło. Czarne – chyba hebanowe? – gałązki liter prawie już zataczają krąg tekstu, który w spokoju oczekuje. Aż naglę - straciłem! straciłem t o z pola widzenia! Muskam spojrzeniem cały widnokrąg i nic. Smutny spuszczam głowę – kładę ją na stole. Leży. Leżę?
W tej pozycji, jak w nieodwróconym zdjęciu, lustruję lewą stronę mojego pokoju. Generalnie nie ma co opisywać – meblościanka z bałaganem w komplecie. Stan dzisiejszy lada chwila może się zmienić – wystarczy poprzekładać rzeczy, które tam leżą. A tak między nami, to ta perspektywa w ogóle nie działa na bałagan negatywnie. Wręcz przeciwnie w jakiś sposób go sublimuje.
Podnoszę głowę z bólem serca – jakby były
one połączone nitką. Patrzę na pustą kartkę, która nagle się wypełniła. Już nie
jest to biała smuga spakowana w gnieździe. Dopijam ostatni łyk kawy i odstawiam
pióro z powrotem do klawiatury komputera. Już mi się dzisiaj nie przyda. Na
niebo ktoś nieuważny wylał szklankę purpurowej farby.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz