niedziela, 26 stycznia 2014

Pięciolinia

Bistro. Wiele wolnych stolików. Zajmujemy z moim przyjacielem jeden stolik. Ściany obwieszone - antykami? Czyli o tym, jak łatwo wyjść na chwilę i zaraz wrócić.

Gdybym mógł rozpocząć narrację od opisu pomieszczenia w którym jestem, to musiałbym znać się na muzyce. Wtedy pierwsze zdanie byłoby zapisem nutowo-tekstowym wypełniającego pomieszczenie dźwięku. Dopiero później przeszedłbym do opisu wizualnego, który zapełniłby puste stoły, wolne miejsca przy ladzie, i te z widokiem na zewnątrz. Kilku statystów tworzących na żywo prozę życia pewnie bym pominął lub wykreślił, ale tylko ze względów estetycznych.  Brakuje tylko szarych eminencji, które swą szarością wysublimowałyby rozświetlone i radosne rogi pomieszczenia.

Następuje dialog.  Jako że zajęliśmy miejsca przy schodach – czyli te najniżej w hierarchii – zaskakujemy eter tematyką. Jest to zapewne jedna z tych chwil, w których wielkie rzeczy wykluwają się z hermetycznego opakowania i niewykształconym wzrokiem lustrują  o t o c z e n i e. Rozmawiamy. Wypadkowa tematu stara się trzymać pasa jezdni który wytyczamy, jednakże nieraz wyjeżdża poza pobocze. Jest w tym trochę heroizmu, muszę przyznać. Czy to dziwne, że rysujemy szkice przyszłości - używając dość dużej czcionki? To raczej dobrze.

Piwo się kończy. Przyjaciel stawia kolejne. Zmieniamy miejsce. Podnosimy się w hierarchii – siadamy przy oknie. Splendor. Rozmawiamy o ludziach. Śmieję się trochę ostatnio z tych, którzy wyszukali pieniądze w Internecie – pokaż mi swoją stronę/fanpage a powiem Ci ile zarabiasz, bo to, kim jesteś, przestało mieć takie znaczenie.

Artysta zastępujący dzisiaj narożny cień, wygrywa pierwsze akordy. Przy nich każdy powszedni problem wypada z pięciolinii. Być może nikogo w tym rogu nie ma; wydawało mi się. Ale przecież jakie ja tam mogę mieć problemy. Żadne. Bo przecież jeśli mam czelność jakiś mieć, to i tak go nie mam – jest on na tyle błahy, że znajduje się poza statystykami. Możliwe, że problem też zmyśliłem.

Zauważyłem, że ściany pomieszczenia w przeszłości odbijały guziki mundurów. Ale przecież skąd mogę o tym wiedzieć. W trakcie mojego życia mogły one, co najwyżej, odbijać mały pluton – ziemniaków w mundurkach. Nic więcej. Myślę, że to porównanie jest adekwatne, ale na końcu języka leży mi puenta.  Wychodzimy.

W drodze powrotnej do domu szukam zaczepki. Awanturuje się wewnątrz z tematami, które zbuntowały się leżeniem w mojej głowie na półce i czekaniem na rozpatrzenie. Mały mętlik mi one zrobiły w głowie, czy Majdan – ale taki mniej drastyczny. Wreszcie koniec wędrówki. Życie to podróż – napisał poczytny literat, geniusz.

Po drodze nie smucę się na myśl o tych, którzy właśnie potwierdzili wybór ciasnej ramy, w której sam im się właśnie namalowałem. Ale przez chwilę gryzłem radość, która, początkowo smaczna, wypuszcza teraz swą delikatną gorycz, a to mi wystarczy. Radość to gorzka czekolada – powiedziałby zapewne ten sam poczytny literat, ale zostawię go już w spokoju. Dodam od siebie – truizm to truizm, nie geniusz.


Gdybym mógł zakończyć narrację opisem pomieszczenia, do którego wróciłem, to musiałbym znać się na muzyce.  Wtedy ostatnie zdanie byłoby zapisem nutowym gry, na niewynalezionym jeszcze instrumencie. Czyli trochę tak jak z tym tekstem. Nuty są pięknie wypisane na pięciolinii, ale żeby usłyszeć dźwięk, potrzeba jeszcze odpowiedniego instrumentu; bo na żadnym instrumencie nie zabrzmi to właściwie. Interpretacja to pięciolinia – zripostował moje ostatnie zdanie poczytny literat. Ale wtedy zdecydowanym krokiem doszedłem do domu. Przecież wyszedłem tylko na chwilę – zreflektowałem samego siebie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz